Dopiero w tym tygodniu wybrałem się na „Merlina”. Nieco wstyd, bo premiera była ponad dwa lata temu. Ale cóż, lepiej późno niż wcale. W dodatku, że dobrze jest czasem obejrzeć przedstawienie zgrane, gdy aktorzy doskonale wiedzą, kiedy publiczność będzie śmiać się, a kiedy mogą spodziewać się oklasków. Właśnie takie przedstawienie świadczy o jakości teatru, o profesjonalizmie aktorów. W mojej ocenie Teatr Narodowy taki egzamin zalicza na piątkę.
Jak to u Słobodzianka – piękna opowieść o rycerzach Okrągłego Stołu została przetworzona na moralitet, Merlin nie okazał się takim szatańskim dzieckiem, jakby się można było spodziewać, a rycerze pokazali się, jako normalni, dość przeciętni ludzie, którym nie chciało się poszukiwać świętego Gralla, a ambicje i ambicyjki doprowadzają do klęski każdego z nich indywidualnie i całej drużyny króla Artura jako zespołu. Cóż, Słobodzianek ma umiejętność konstruowania dramatu zgodnie z wszelkimi zasadami sztuki, nie bez przyczyny z powodzeniem, choć nie bez problemów prowadzi swoje Laboratorium Dramatu – z tego rodzaju inicjatyw, na pewno najlepsze w Warszawie.
Zastanawiające jednak, że „Merlin” w części pierwszej, gdy rycerze wybawiają kolejne piękne dziewice z rąk, paszcz, łap okropnych potworów (to siedmiogłowa bestia – siedem grzechów głównych), by po dokonaniu tego zbożnego dzieła ponieść klęskę – za każdym razem inaczej przedstawianą, widz zauważa, iż kolejne rozwiązania są znakomicie zaprezentowane. W części drugiej, gdy ci sami rycerze niszczą swą więź, gdy walczą ze sobą i kolejno giną, gdy ich braterstwo i przyjaźń wystawione jest na próbę, gdy królowa Ginerwa zdradza króla Artura z Lancelotem, można czuć się znudzonym i zastanawiać się, czy autor nie mógłby wymyślić jakiegoś prostszego rozwiązania akcji.
Po powrocie do domu, przeczytałem „scenariusz” „Merlina”. I wierzcie mi, choć aktorzy byli znakomici, reżyseria Spisaka wspaniała, scenografia znakomita, to spokojna lektura tekstu, gdy ma się w pamięci to, co przedstawiono w teatrze, robi niezapomniane wrażenie. Może teraz powinienem obejrzeć „Merlina” ponownie?