„Zaryzykuj wszystko” Teatru Rozmaitości zeszło z antresoli na warszawskim Dworcu Centralnym do dawnego sklepu z kwiatami (a może z ubraniami? – pamięć jest zawodna) w budynku, gdzie mieści się TR przy Marszałkowskiej. Nie zaglądają więc na przedstawienie stali mieszkańcy dworca oraz przechodzący pasażerowie, lecz babcia z wózkiem, starszy pan na spacerze, rodzina z dzieckiem na rowerze itd., itd. Ruch niewielki, ale zawsze można zapytać młodego człowieka, czy nie widział jakiegoś samochodu, którym przyjechałby Zły albo zbulwersować babcię, gdy popatrzy na przebiegającego półnagiego, zakrwawionego, czyli wysmarowanego czerwoną farbą aktora.
„Zaryzykuj wszystko” tak naprawdę jest żartem scenicznym, zabawą we fragment telewizyjnej mydlanej opery połączonej z kryminałem, gdzie trup ma szansę słać się gęsto. Różne wątki, różne konwencje, jeden wielki kicz. Sztuczkę – śmietnik zużytych pomysłów ogląda się z zainteresowaniem. Wszak jest tam nieco tego, co na co dzień serwuje nam telewizja, a trochę nas samych – uzależnionych od szklanego ekranu, cytujących zdania, jakie za chwilę padną z ust Izaury lub jej partnera. Jest marzenie o sławie, ale i „wielka kradzież”, jest gwiazdor filmów porno, ale także zwyczajna miłość córki do matki, jest wielki zgryw, żartowanie z siebie i jest potężny Murzyn, który czuwa, aby dołożyć obu męskim bohaterom, gdy już przyjdzie na to pora, są narkotyki i mąż ze wschodu, nie najlepiej mówiący po polsku.
Czy sztuka, mająca taki charakter, jest wielkim dziełem scenicznym? Na pewno nie. Zdawał sobie z tego sprawę Grzegorz Jarzyna, lokując swą inscenizację na dworcu w ramach projektu „Teren Warszawa”. Bo u Jarzyny mamy po prostu do czynienia z tekstem, do którego znakomicie pasują słowa Gogolowskiego Horodniczego: – Z kogo się śmiejecie? Z siebie samych się śmiejecie.