Dzięki nadzwyczajnym pomysłom pana Ministra Witold Gombrowicz jest teraz w modzie. (A propos – słyszeliście o nowym pomyśle – promowaniu przez p. G. szkół dla grzecznych dziewczynek i osobnych szkół dla grzecznych chłopców? Ponoć w takich szkołach dzieci uczą się lepiej. Szczególnie – co zachwyca pana ministra i urzędników z ministerstwa – wyróżniają się na przykład w Wielkiej Brytanii szkoły prywatne dla dzieci z bogatych rodzin, gdzie klasy są kilkunastoosobowe, a w klasach poza nauczycielem jest jeszcze wychowawca. Pan G. postanowił takie prywatne szkoły w Polsce wspomagać finansowo. Sądzi on pewnie, że w pozostałych szkołach, gdy już grzeczne dziewczynki i grzeczni chłopcy będą uczyć się w szkołach prywatnych, dzieci będą grzeczniejsze i na dodatek uczyć się będą lepiej. Taki to specjalista z naszego ministra).
Ale miało być o Gombrowiczu. W teatrze. Tym razem obejrzałem graną już od dawna „Biesiadę i hrabiny Kotłubaj” w Teatrze Studio. Już pisałem, że jestem fanem Ireny Jun. I tym razem się nie zawiodłem. Bo Gombrowicz jak Gombrowicz. Gdy się słucha lub czyta więcej jego tekstów, to wydaje się, jakby znakomity autor powtarzał jedną piosenkę w różnych aranżacjach. Bo „Biesiada” to przecież kolejny traktat o formie. O Gombrowiczowskim dorastaniu, o przypisywaniu gęby każdej z występujących postaci (odgrywanych wszak przez panią Irenę). O odrzuceniu jednostki z powodu nieprzestrzegania przez nią rygorystycznie nakreślonych w danym środowisku reguł.
Bawi się autor, bawi nas aktorka kalafiorem, jedzonym w czasie piątkowego obiadu (swoją drogą wegetarianie powinni uczynić z „Biesiady” utwór kultowy. Ale bawi nas Kalafiorem – trupem dziecka znalezionym blisko dworu. Bawi, bo mamy do czynienia z dwoma kalafiorami. Ale na szczęście nie musimy się tym przejmować.
Zawsze wszakmoże nas spotkać zakończenie wzięte z ostatniej strony „Ferdydurke”.