Nie ma co ukrywać – to kolejne „modne” przedstawienie. Zbudowane według znanego i prostego schematu: wziąć tekst klasyczny i udowodnić, że jest on cały czas aktualny i jak ulał pasuje do dnia dzisiejszego; wziąć młodego i zdolnego człowieka lat 26 i zaproponować mu reżyserię tegoż tekstu; połączyć tekst z reżyserem i kilkorgiem dobrych aktorów. Efekt murowany – z przedstawienia mają obowiązek wyjść zachwyceni i recenzenci, i widzowie.
Tak właśnie w teatrze Dramatycznym zbudowano dramat „Niepokoje wychowanka Torlessa”. Musil swoją powieść umieścił w szkole kadetów. My mamy uniwersalny „Instytut”, w którym kształcą się młodzi, ale już pełnoletni chłopcy. Tacy, których stać na prostytutkę i stać na znęcanie się nad kolegą. Cóż, powiemy, „fala” była, jest i będzie w każdym z takich ośrodków. W każdym z nich musi znaleźć się też ten, który będzie ofiarą, osobnikiem do wykonywania najbrudniejszej roboty. A jeżeli na dodatek tą ofiarą jest złodziej, okradający swych kolegów? Znęcać się nad nim jest tak łatwo…
Aby „fala” była czytelniejsza, mamy silnie uwypuklony wątek gejowski. Przecież ma być modnie i „głęboko”. Kuba Kowalski, ów młody reżyser, robił, co mógł, aby nas przekonać, że świat cesarsko-królewskiej Austrii i nasz świat jest taki sam. Że chłopcy zawsze popełniają mnóstwo błędów, lecz ukochane matki przyjmą ich zawsze do swych domów. Było więc filozoficznie (długo), gejowsko (nago) i brutalnie (w szamotaninie na podłodze).
Widzowie na premierze poklaskali (krótko) i poszli do domów. Czy zapamiętają uniwersalizm przesłania Roberta Musila? Nie wiem.
W każdym razie mamy kolejne „modne” przedstawienie na afiszach teatrów warszawskich. I dobrze.