Zanim wybiorę się na przedstawienie Krystiana Lupy (jak również kilku innych awangardowych reżyserów) zawsze zadaję sobie pytanie: – Jak on to pokaże, jak poprowadzi aktorów, co takiego zbuduje na scenie, by szczęka nam – widzom opadła i abyśmy ten włąśnie spektakl zapamiętali do końca życia.
Nie dziw więc, że przed wizytą a w Teatrze Narodowym, gdzie występował Teatr Aleksandryjski z Petersburga, pytania takie mnożyły się, w dodatku, że Lupa wziął na warsztat „Mewę” wielkiego Antoniego Czechowa. I co? Ano nic. Znakomite, klasyczne wręcz widowisko. Zachowany Czechowowski klimat marzeń o lepszym życiu bohaterów dramatu. Zachowana struktura utworu (choć straszeni byliśmy, iż jest to rzecz „na motywach”. Z bogatego tekstu Lupa wybrał akurat te ważniejsze motywy.
Aktorzy rosyjscy grają dobrze, tak do widowni, jak i ze sobą. Czy to stara Irena, czy młodziutka Nina, czy Treplew, czy Trigorin. Oczywiście mógł sobie Lupa pozwolić, by w roli zblazowanego, nie rozumiejącego siebie (i własnej wielkości!) pisarza obsadzić aktora charakterystycznego, niewielkiego wzrostem, o brzydkiej twarzy. Cóż, taki to podrywacz wielu kobiecych serc.
Mógł też Lupa (i to chyba jest jego największe nowatorstwo) zbudować na basenoteatr, obrzydliwą konstrukcję, mającą umożliwić Treplewowi realizację eksperymentalnych przedstawień. Od razu wiemy, iż nie mają one sensu i sukcesu (choćby z powodu wyglądu „teatru” nie odniosą. Taka to Lupowa łopatologia.
Rozważania o roli sztuki, o tej prawdziwej, i o tej pozornej, giną – wszak nikt z czwórki „artystów”, jak mówi nam Lupa, artystą nie jest. Inaczej podchodzą do miłości – to też kawałek prawdy o życiu.
Lecz widowisko podobało mi się – jak zwykle u Czechowa „rosyjska dusza” nie była zniekształcona. I za to inscenizatorowi widowiska serdeczne dzięki.