Nie jestem wielkim fanem kina. To chyba widać na tych stronach. Czy choć raz omówiłem jakiś film, który oglądałem w ciągu minionego roku? Nie pamiętam.
Zostałem jednak zmobilizowany – obejrzałem trzy filmy prezentowane w czasie Warszawskiego Międzynarodowego Festiwalu Filmowego. Cóż to jest wobec ponoć stu siedemdziesięciu filmów (lub zestawów na przykład filmów animowanych) pokazywanych na festiwalu? Jeden film amerykański (komedia?), jeden bułgarski (kryminał?), jeden japoński (film drogi?). Mało. Wszystkie niskobudżetowe, ambitne, autorskie nie zdobędą milionów widzów. Wszystkie niosące za sobą jakieś przesłania, mniej lub bardziej czytelne. Oczywiście trudniej rozumieć kulturę, atmosferę i podteksty filmu japońskiego niż bułgarskiego, tkwiącego jeszcze w swoistych realiach minionej epoki. A tak naprawdę, to najłatwiej przejąć się dziejami amerykańskiego nieudanego sympatycznego literata, który stał się kryminalistą – pasjonatem napadów na banki lub sklepy.
Czy obecni po seansach reżyserzy coś nam interesującego są w stanie powiedzieć? Że film kręcono siedemnaście dni? Że filmowana droga znana jest reżyserowi od dziecka? Mało, skromnie – ale kilkanaście minut tłumaczonej rozmowy na pogłębienie tematów nie zezwala. Miło, że w festiwalu uczestniczą.
Jest to ciekawe wydarzenie kulturalne. Zainteresowanie nim jest bardzo duże. Gdy patrzę na tłum kłębiący się w holach Kinoteki, zastanawiam się „To my w Warszawie mamy aż tak wiele osób, zainteresowanych filmem niehollywoodzkim”? Zupełnie niebywałe. Starzy i młodzi kulturalni ludzie. Na dodatek zachowujący się w kinie jak za dawnych czasów! Nie gadający, nie komentujący głośno wydarzeń. Znakomici.
No tak, wystarczy pójść do opery, powiecie, i też się tylu spotka. Nie, to nie to samo. W operze są wycieczki, są wykupywane bilety dla całych grup. Jest inaczej.
Cieszę się, że obejrzałem te trzy filmy, ale także, że zobaczyłem inną, niecodzienną twarz Warszawy, taką, jaką chciałbym widzieć na co dzień.