Z tym magnetyzmem jest w Warszawie trochę kłopotu. W „Rozmaitościach” pokazali sztukę Fredry jako uniwersalną i przekraczającą XIX-wieczne ramy opowieść o miłości. Zabawne i nieco wulgarne, ale czego chcieć od Jarzyny. W Teatrze Ochoty wszystko było po bożemu, najciekawszym rekwizytem na maleńkiej scence była huśtawka, a Gucia grał aktor 40-letni. Ale czegóż moglibyśmy się spodziewać po Mędrzaku.
Więc jak to wymyślił Jan Englert (który obsadził się w roli Radosta)? Najpierw przypomniał sobie (ma już ten wiek), jak w połowie lat siedemdziesiątych Adam Hanuszkiewicz rozwinął piękny dywan z trawy w Teatrze Małym, inscenizując „Miesiąc na wsi”. Fakt, pan Adam zaimponował widzom, wprowadzając na tę trawę dwa piękne charty. W „Ślubach panieńskich” w Teatrze Narodowym chartów nie było, ale z różnych stron dochodziły dźwięki, świadczące, iż jesteśmy przed prostackim, polskim dworkiem szlacheckim. Krowy jako takiej na spektakl nie zaproszono.
Później reżyser przypomniał sobie, że nic tak dobrze nie robi miłości i rozwojowi uczuć młodych polskich szlachciców, jak służąca pokazująca swój nagi pępek (to taki obyczaj z XXI wieku), a panny mają sukienki mniej więcej do kolan i gołe nogi. Przy okazji (to rzeczywiście interesujący pomysł) ona anonimowa panna służąca to postać tragiczna, wykorzystywana przez Gucia i porzucona (co oczywiste) dla pięknej Anieli, która ma posag nie do pogardzenia. Owa służąca to przecież Hanka z „Moralności pani Dulskiej”. Pozostaje ona samotna na scenie, gdy szczęśliwe dwie pary młodych znikną za kulisami.
Następnie Englert przeniósł widownię na scenę, co nie jest niczym dziś odkrywczym. Bawi nas w ten sposób Teatr Syrena, a w Komedii nie tak dawno songi Brechta na widowni były śpiewane, a widzowie mogli obserwować aktorów z widowni. Dlaczego „Śluby” nie są grane na małej scenie Narodowego? Nie można tam rozłożyć trawy? Można. Byłby tylko pewien kłopot z makietą dworku szlacheckiego, ale jakoś z tym problemem scenograf dałby sobie radę. A tak to żal patrzeć na piękne czerwone fotele, puste przez dwie i pół godziny przedstawienia.
No i jeszcze kazał reżyser młodszym aktorom biegać po scenie. Starszym kroczyć. No to biegali, czasami rzucali się na trawę, czasami rzucali ogórkami. Było fajnie i swojsko. Bo całość była grana z tak ogromnym dystansem, tak ogromną ironią, że nikt z widzów ani przez minutę nie mógł uwierzyć, iż prezentowane są jakieś prawdy o życiu. A dodatkowe wypowiedzi (prozą) mówione przez Radosta-Englerta, mające coś nam wskazać, były jak kwiatek do kożucha.
To jakie to były „Śluby”? Radosne, ze świetną panią Dobrójską (Gabriela Kownacka), niezłą czwórką młodych aktorów (dykcja, dykcja), kilkoma ciekawymi pomysłami… Dobre przedstawienie. A to, że nie rzuca na kolana, to fakt.