Czasem w „Rozmaitościach” wznawiane są przedstawienia grane od lat, ale wcale niezgrane. Tak było w ubiegłym tygodniu z „Bachantkami”, których oremiera miała miejsce w lutym 2001 roku. Zajęto w niewielkiej sali także miejsca stojące.
Warlikowski jest modny. Na dodatek dostał własny teatr (no tak, na razie jest to jeszcze hala, która ma być Teatrem Nowyn, musi być przebudowana – ile czasu to zajmie?), więc zabierze w najbliższym czasie część aktorów TR. Zespół Jarzyny w aktualnym kształcie rozleci się, więc może dlatego i ja się w Rozmaitościach znalazłem? Wszak niedługo trudno będzie zgromadzić aktorów, by zagrali staruteńki spektakl.
Trudno przedstawiać dramat antyczny. I Warlikowski miał też kłopot. Dlatego widowisko rozbite jest na szereg scen, które zapadają w pamięci. Zaczynając od końca – przerażająca, budząca obrzydzenie scena, w czasie której Agaue „rodzi” głowę zamordowanego przez siebie syna – Penteusza. Zaś na początku rodzi się Dionizos – to nie bóg jest, lecz zwierzę z trudem wypowiadające słowa, bełkoczący, choć z minuty na minutę coraz bardziej świadomy swej boskości. Cały czas na scenie patrzą na toczącą się akcję znakomite stare bachantki – menady, stanowiące równocześnie chór. Wydawałoby się, iż powinny być to piękne, młode dziewczęta – nie, nie w tym przypadku. Patrzą na akcję, ale także w niej uczestniczą.
Sceny łączące starożytny mit, prawdy uniwersalne (bo rzeczywiście – bogowie nie powinni mścić się jak śmiertelni) z naszą codziennością – przecież Kadmos przychodzi w normalnej puchowej czerwonej kurtce a figurka Dionizosa oświetlana jest migoczącymi jarzeniówkami.
Przyznam – na tym spektaklu byłem po raz drugi, chyba nie ja jeden na sali. Bo cały czas odkrywałem nowe sytuacje, niezauważone wcześniej. Niuanse gry aktorów, cały czas otoczonych widzami. „Bachantki” przerażają, oszałamiają. Prosta dydaktyka i przesłanie u Warlikowskiego już prosta nie jest. To dobrze.