Z III a rozmawiamy o „Zabawie” Mrożka. W którymś momencie rzucam słowo „klubokawiarnia”. Klubokawiarnia? A niby skąd nasi osiemnastolatkowie mają wiedzieć, czym w PRL-u była klubokawiarnia Ruchu? Tłumaczę wiec zawile o kawie „po turecku”, która była kawą „po polsku”, o możliwości kupowania gazet i książek w wielu, bardzo wielu miejscowościach… O polityce państwa.
Chwilę później zaczynamy mówić o „Czułym barbarzyńcy”. Z Hrabalem to i ja mam kłopot. Trudno znać szczegóły obyczajowe charakterystyczne dla praskich knajp lub topografię Pragi z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Tyle że ja rozumiem, jakim problemem dla dwóch pensjonariuszy domu starców było bezustanne zapinanie i odpinanie rozporków. Więc akurat ten fragmencik tekstu o braku zamków błyskawicznych wyjaśniam.
Ot, wydawałoby się niedawne czasy, a już historyczne.
Wychodzę na Saską Kępę. Zastanawiam się. Czego nie mogą dziś wiedzieć moi uczniowie? Na pewno nie znają PRL-owskiego systemu dostarczania do domu mleka. Jak to było możliwe, że codziennie rano przynoszono nam litr mleka? Pamiętacie butelki ze srebrnymi kapslami? A ze złotymi? Mleczarkę „społemowską” (albo mleczarza) uzupełniała mleczarka autentyczna. Niosąca w bańkach mleko i rozlewająca je do pozostawionych naczyń. To mleko ponoć miało być lepsze, bo „prosto od krowy”. Ale ja zawsze podejrzewałem, że mleczarka przed porannym obchodem do swych baniek po prostu przelewa mleko ze zwykłych butelek.
Handel obnośny uzupełniały, jak przed wojną, panie ze wsi, sprzedające nabiał. Jak nazywała się nasza pani, dostarczająca nam jajek, masła i białego sera? Nie wiem. Gdy byłem mały, nazwałem ją panią Masło i tak już zostało przez wiele lat. Pani Masło mieszkała gdzieś za Mińskiem Mazowieckim i co piątek przychodziła do nas z towarem. Takich stałych klientów jak my miała wielu i na pewno te podróże do Warszawy jej się opłacały. Ponoć nasza pani Masło handlowała nabiałem na Woli jeszcze w latach trzydziestych… Ofertę, ale to już lata siedemdziesiąte, uzupełniała pani Cielęcina. Ta także, jak wiele jej podobnych, wykorzystywała koniunkturę i przynosiła nam mięso. Całkiem ładne. To był skarb, szczególnie gdy dorobiliśmy się kartek na mięso.
Mamy inne czasy, zniknęły z ulic butelki mleka, panie w charakterystycznych chustkach z koszami pełnymi różnych towarów. Zniknęły też wozy rozwożące węgiel. Wszak Saska Kępa była ocieplana piecami węglowymi. Każdy z nas musiał węgiel kupować i przechowywać. Z węglarzami zawsze była niepisana wojna – oni starali się oszukiwać na wadze a my staraliśmy się, aby nie być za bardzo oszukanymi. Ten dzień, kiedy czekało się na dostawę, ten ubrudzony człowiek, który w koszu przenosił zważony węgiel do domu. Nie, to nie wróci.
Wyszedłem ze szkoły na Saską. I stanąłem jak wryty. Jest! Zachował się! Na ulicy stoi, jak przed laty, pan ostrzący noże. Przed nim przenośny warsztat z kołem obrotowym i dwiema ostrzałkami. Za chwilę zacznie uderzać młotkiem w kawałek metalu dając znać, że znów może naostrzyć dowolną liczbę noży i siekier. Relikt, kto wie, czy nie ostatni relikt nie tak dawnej Warszawy…