Doszedłem do wniosku, że dość istotne wydarzenie w moim życiu – pierwsza prawdziwa operacja – w tych zapiskach zostało potraktowane jako coś drugorzędnego, mało znaczącego, czego opisywać nie warto. Więc się poprawię i opiszę wrażenia z sali pooperacyjnej. Może ktoś miał podobne?
Sala – dziesięć łóżek, prawie dziesięcioro przekrojonych od góry do dołu (i zszytych) na tychże łózkach, kilka pielęgniarek, lekarz dyżurny… Poza tym kroplówki przy każdym osobniku, jakieś stałe monitorowanie pracy serca i systematyczne mierzenie tego, co z osobnika spływa. A spływa mocz (co dziwić nie powinno) oraz jakieś świństwo, wypływające z brzucha przez dwie rury, zwane sączkami. To tam, na sali pooperacyjnej (gdy już byłem rozcięty a później zreperowany) budzi mnie jakiś głos: – W którym roku pan się urodził? – głupie pytanie, staram się odpowiedzieć, ale w przełyku mam rurę, która skutecznie uniemożliwia odpowiedź. Może więc powiedziałem tę datę później, gdy już rury nie miałem? Nie wiem. Staram się przespać niemiłe chwile, ale czuję się jak przedmiot, z którego zwisa zbyt wiele rurek o różnych przekrojach. Ile jednak można spać? Patrzę wokół…
Coś mi przeszkadza w obserwacji sali. No tak, bez okularów to widzę na odległość dziesięciu centymetrów, a przede mną głos: – Panie profesorze (to do mnie), czy mnie pan poznaje? – Jak mam cię poznać, jeżeli nic nie widzę? – To ja, Jeremi, tylko jestem o dziesięć kilo starszy – No tak, Jeremi wymaga, bym go po dwudziestu latach poznał, ucieszył się i pogadał z nim. Na szczęście go pamiętam, był przez jakiś czas w harcerstwie a jego mama była moją koleżanką na polonistyce. Tym razem nie skompromitowałem się: – To ty mnie operowałeś? – Nie, sam pan Profesor. – Hm… Szef kliniki, trafiłem w dobre ręce.
Obok mnie babcia. Nie mogę się odwrócić, więc jej nie widzę, ale słyszę. Już czwarty dzień spędza w sali pooperacyjnej, nie oddycha, jak powinna i lekarze boją się skierować ją na oddział. Z tym oddychaniem mnóstwo kłopotu. Pani rehabilitantka każe dmuchać. Nabierać powietrze do płuc i dmuchać – na papierek, w butelkę, ćwiczyć, ćwiczyć. Przy okazji ruszać nogami. jakieś kółeczka, jakiś prawie rowerek. Płuca i nogi – nie pracują, tkwisz w pooperacyjnej, pracują – możesz wychodzić. Tylko lekarz musi wyrwać z ciebie te rurosączki – dziękuję, niezbyt to było miłe. I jakieś inne przyszyte do człowieka przewody. Z godziny na godzinę jest ich na mnie i we mnie coraz mniej. Pozostaje „kolczyk” przyczepiony do ucha, czyli trzy rurki, przez które wpuszczać we mnie można różne płyny, z krwią włącznie.
Krew – krwią, ale pierwszy posiłek to jakaś kaszka, mdła, bez smaku. I dobrze, bo przez dobę przyzwoita kanapka jakoś przeze mnie zjedzona nie była. Powoli, powoli – zupka, coś delikatnego…
Leży się na wznak. Fakt, że można sobie regulować położenie łóżka – plecy wyżej, nogi niżej. Ale to i tak niewygodne. Dlaczego konstruktorzy tych łóżek nie mogą stworzyć ich dla ludzi? Nie rozumiem.
Prawie dwie doby na sali pooperacyjnej. Przychodzi Profesor: – Dobrze się pan czuje? – Dobrze – odpowiadam cicho. – Odpowiedź ma brzmieć „Bardzo dobrze” – informuje profesor. – Przenieść go na oddział.
No i zostałem przeniesiony. Jedzący, chodzący, czytający – z lekka obolały, ale czego żądać od życia, jeżeli czterdzieści godzin wcześniej ważni ludzie kroili moje serce, starając się naprawić to, co tam było do naprawienia…
PS Obiecuję, że już więcej o szpitalu pisać nie będę.