Co roku docierają do nas nadzwyczajni kolędnicy. Nie dość, że przyjeżdżają ze stolicy do stolicy, to na dodatek, zamiast wędrować od domu do domu, stają na scenie Filharmonii Narodowej i śpiewają, śpiewają.
Coś takiego jest w „Piwnicy pod Baranami”, że jej aktorzy gromadzą w czasie swego występu pełną warszawską widownię. I jest mi (a może nam?) zupełnie obojętne, czy śpiewają dla nas ci najsłynniejsi, czy mniej sławni artyści.
Tym razem było podobnie. Pastorałki, pastorałki, których się słucha i których, tak jak zaśpiewane na bis kolędy, nie można nucić lub śpiewać. Coś ta krakowska, na chwilę sprowadzona do Warszawy atmosfera ma takiego w sobie, że czujemy się lepsi, jak w rodzinie. Że jest nam naprawdę świątecznie, że nawet ten facet przede mną, który przyszedł po obfitej, zakrapianej alkoholem kolacji, jakoś mnie nie denerwuje. Gada sobie coś głośno (a jesteśmy wszak w filharmonii), niech sobie gada, na zdrowie.
Dawno, dawno temu pewien Krakus powiedział mi, że właściwie mógłbym przenieść się do CK Krakowa i zupełnie dobrze bym się tam prezentował, bo od prawdziwych Krakusów nikt by mnie nie odróżnił. Był to jeden z najcudowniejszych komplementów, jakie usłyszałem w życiu. Może dlatego chadzam na warszawskie występy „Piwnicy”, może dlatego opowiadam moim uczniom o zabytkach miasta, jakbym był przewodnikiem po Krakowie? Może dlatego tak lubię Turnaua?
Po świątecznym występie „Piwnicy” została mi płyta – niestety uszkodzona. I nie mogłem pod koniec minionego roku słuchać krakowskich pastorałek. Wyślę ją do Krakowa, może mi ją wymienią? W każdy razie nie nauczyłem się ani jednego tekstu na pamięć, choć tak bardzo chciałem.
Na razie pozostała mi pamięć o atmosferze, o pięknym wieczorze. Coś mi pozostało…