W Moderna, jednym z najciekawszych muzeów sztokholmskich, poza stałą galerią sztuki XX wieku (z początkami wieku XXI – a jakże) imponująca wystawa Maxa Ernsta. Bardzo interesujący artysta, w naszej polskiej Wikipedii potraktowany powierzchownie. Niemiec, dadaista, komunista, mąż (trzy „oficjalne” żony) i kochanek. Można i tak.
Autorzy wystawy zatytułowali ją „Sny i rewolucja” – coś w tym tytule jest znaczącego. Podzielili ją na cztery części zgodne z biografią malarza (był też rzeźbiarzem i poetą): Niemcy (to wtedy jest dadaistą), Francja (surrealizm), Ameryka, Europa. Na plakacie, rozwieszanym też na mieście przepiękny (i oczywiście nie dadaistyczny) obraz z 1926 roku. Jezus, a właściwie mały nagusieńki Jezusik-człowiek dostaje klapsa os swej matki. Leży na jej kolanie, aureola spadła mu na podłogę (Marii trzyma się mocno), przez okienko spoglądają dwaj przyjaciele Ernsta: Andre Breton i Paul Eluard. Dzieł pokazano aż 175, obrazów, szkiców, grafik, rzeźb.
Najwięcej tych młodzieńczych, stworzonych około roku 1920. Ale nie one pozostają w pamięci. Gdy ktokolwiek zapytałby mnie, z czym kojarzy mi się malarstwo Ernsta, powiedziałbym – po pierwsze z jego księżycami. Okrągłymi. często w środku ciemnymi. Górują one nad różnymi tajemniczymi, surrealistycznymi krajobrazami – w dzień i noc, żółte, blade, świecące. Ale nie zawsze, bo miasto starożytne jest oświetlone pełnym blaskiem. Zazwyczaj jednak świat Maxa Ernsta jest pełen skał, zjaw, duchów. Ze złego snu. I po drugie – żywiołową przyrodą, wśród której nie ma miejsca dla człowieka. Intensywna zieleń, kaktusy lub rośliny z tropików.
Specjaliści powiedzą, że przecież są inne obrazy, różne formy i techniki. Tak, oczywiście. Na pewno będą mieli rację.
W Moderna równolegle wystawa „Los Angeles 1957 – 1968”. Niby było to tak niedawno, a już historia. I, jak napisałem na początku – ekspozycja stała. Może kiedyś o niej (a właściwie o kilku eksponatach) też kilka słów napiszę.