Dla jednych to dawna historia, dla drugich czas wcale tak nieodległej młodości. I jedni, i drudzy wypełnią widownię Teatru Współczesnego na „To idzie młodość”. Dobrze jest w tak mieszanym towarzystwie obejrzeć (choćby w skrócie, choćby w uproszczeniu), jak ojcowie i dziadkowie rtch młoszych budowali nową Polskę. Dobrze jest też, mając pełną świadomość, iż autorzy widowiska starali się nie stworzyć widowiska kabaretowego, lecz pokazać mechanizmy rządzące tamtymi czasami, popatrzeć z dystansem należnym starszym latom na wydarzenia, które już nie powrócą.
Tak. Okazało się, że w ten sposób – poważnie, ale i z przymrużeniem oka, też można ukazać lata stalinizmu w Polsce. W piosence tamtych lat, przez piosenki z Zachodu, które mogły być tylko marzeniami, przez sceny, które pokazywały przedziwną, jakby surrealistyczną rzeczywistość. Lata 52-56; najczarniejszy fragment PRL-u, zakończony wydarzeniami poznańskimi, a w Europie walką Węgrów o wolność. Walką przegraną. Autor nie doprowadza scenariusza do października 1956 roku. Wtedy trzeba by było pokazać kolejny entuzjazm Polaków, o który było w naszym kraju tak łatwo. Czołgi w Poznaniu i Budapeszcie zamkną akcję „To idzie młodość”.
A młodość tego pokolenia, naiwnego i manipulowanego, była też radosna. Marzenia, jak to marzenia – różnorodne. Pięknie rozegrana została scena żalu po śmierci Stalina – z płaczem odśpiewano „Suliko”. Tylko na ubraniach zabrakło czerwonych wstążeczek z odbitym profilem Wielkiego Językoznawcy. Ale nie można mieć wszystkiego. Wystarczy, że był pokazany autentyczny entuzjazm młodzieży i stopniowe od niego odchodzenie. Byli bikiniarze (czy rzeczywiście byli zupełnie bez żadnego pomysłu na życie?), byli ludzie mniej lub bardziej oddani Partii, tej pisanej przez nich dużą literą. Byli pojedynczy kontestatorzy i świetna Stanisława Celińska jako zwykły przechodzień-obserwator, patrząca uważnie na młodych, a gdzieś tam u siebie w domu słuchająca Wolnej Europy.
Kluczowy dla przedstawienia był Festiwal Młodzieży. To ten moment, gdy łamie się plan 6-letni, ale mamy oddany do użytku Pałac Kultury (oczywiście imienia Soso Dżugaszwilego), oddany Stadion X-lecia, na którym zebrały się tysiące uczestników festiwalu. Naiwnie autorzy spektaklu (w tym Marek Nowakowski) sądzą, że bez festiwalu nie mielibyśmy konca stalinizmu w Polsce. Czyzby nie pamiętali, że wielkiego wschodniego Brata też się coś zmieniało? Ale słusznie postawiono tezę – festiwal był ważnym łykiem wolności dla polskiej młodzieży. W masie, w tłumie można było być sobą, śpiewać, co się chciało i kochać, kogo się chciało. W sferze obyczajowej, nie politycznej, festiwal na pewno był przełomem. A że już za rok, po smutnym Poznaniu, nastąpią w kraju daleko idące zmiany polityczne, o tym na festiwalu nie zdecydowano.
„To idzie młodość” stworzył Krzysztof Zaleski. Nie dożył do premiery, choć nie był stary – był przedstawicielem pokolenia, które do ZMP należeć jeszcze nie mogło. Było o dobrych kilka lat za młode. Gdyby Zaleski mógł obejrzeć rozpoczętą przez siebie produkcję, na pewno byłby z niej zadowolony. I to też jest ważne.