Będzie bałaganiarsko. Będzie o moim harcerstwie sprzed lat. Zaczęło się ono dawno, dla niektórych w czasach, których najsarsi ludzie nie pamiętają. W pamiętnikach i dokumentach pozostają ślady wielkich osiągnięć, sukcesów drużyn i hufca. Naszego znakomitego hufca Saska Kępa. Tylko dlaczego ja ich nie pamiętam? Wtedy, po odrodzeniu się harcerstwa na co dzień drużyny pracowały bardzo przeciętnie. Nijakie zbiórki, słabiutka frekwencja. Żaden program. Jeżeli najważniejsza w tym czasie była dla nas zbiórka makulatury, to o czym tu pisać?
Bohater drużyny – kapitan Skarżyński. Skąd się wziął? Przecież nie byliśmy drużyną lotniczą, choć na naszych zielonych chustach wyszywaliśmy biało-czerwone szachownice. Czy więc nasi drużynowi marzyli o lotnictwie, tylko im nie wyszło? Opowieści o RWD-6 pamiętam całkiem nieźle. Ale dlaczego nic więcej? Nie, nie byliśmy przecież najgorszą drużyną hufca. Może takie było całe nasze saskokępskie harcerstwo?
Ale nie tylko z pracy śródrocznej składała się nasza praca, na szczęście były obozy, a później zimowiska. I tam mogliśmy zrekompensować całą dziesięciomiesięczną nijakość. Obozy były, moim zdaniem dobre, bardzo dobre.
Najważniejsza na obozie była – powiecie – komenda; otóż nie, najważniejsza była mama obozowa. Bez niej pewnie byśmy nie jedli i niewiele pili. Bo czy mogli na wojskowych kuchniach polowych lub najczęściej na zwykłych kuchniach budowanych z cegieł z blatami i fajerkami samodzielnie gotować 12-letni chłopcy? Do Mamy mówiło się „mamo”. Tak, mama była mamą całej drużyny. Gdy zaprzyjaźniała się z nami, jeździła co roku na obozy i była już naszą kadrą, kadrą kluczową. Dlatego, już gdy sam byłem komendantem, przez kilka lat mama Malczykowa była dla mnie ważniejsza od pozostałych instruktorów.
Po mamie na obozie najważniejszy był siennik i prycza z odpowiednio naciągniętą linką. Tak, njpierw jeść, potem – spać. Siennik musiał być wypchany, jak najwięcej się dało, słomą. Od kwatermistrza zależało, ile tej słomy będziemy mieli. A trzeba jej było dużo, bardzo dużo. Prycze zawsze się chwiały, zawsze były z nimi jakieś kłopoty. Za wysokie (dlaczego co roku popełnialiśmy ten sam błąd?), źle wkopane. I te linki, ciągle się rozciągające. Dlatego ważny był siennik – gruby, jak najgrubszy.
No i trzeci ważny element obozu – ognisko. Ostatnio zbulwersowałem jedną z naszych instruktorek, mówiąc głośno, że niegdyś mieliśmy prawdziwe obozy, a dziś jest wszystko znacznie słabsze, gorsze, nieskautowe. Tak, bo niegdyś między inymi codziennie mieliśmy ognisko (chyba, że padało i było świeczkowisko) i na nich śpiewaliśmy piosenki, które znaliśmy na pamięć. Przecież nikt do ogniska nie przychodził ze śpiewnikami! I potrafiliśmy śpiewać kilka godzin. O programie tamtych obozów mógłbym napisać dużą księgę. Nie ma tu na to miejsca.
Dziwne było to moje harcerstwo, gdy byłem szeregowym i zastępowym. Ale cóż, nie było innego… I może warto o nim też wspomnieć. Czas płynął. Skończyłem szesnaście lat – zostałem mianowany drużynowym…
6 thoughts on “W moim harcerstwie”
Comments are closed.
Warto napisać też, ile zabraniał nam regulamin kiedyś – kiedy druh był w wieku harcerzy lub harcerzy starszych, a ile zabrania nam teraz.
No tak. Leśniczy stwierdzał: „Możecie palić ogniska, gdzie chcecie. Cyganie i harcerze nigdy jeszcze nie podpalili lasu”. Pani z san-epidu miała nam za złe, że w latrynach przysypujemy fekalia piaskiem a nie chlorem (chlor śmierdział i można nim było wypalić sobie dziurę w ubraniu). Miała za złe i nic poza tym. Książeczki zdrowia musiała mieć mama obozowa i magazynier – osoby bezpośrednio mające kontakt z żywnością. Nigdy nie zapłaciłem mandatu za niedoróbki związane z higieną na obozie. Nie było lodówek, ale nie mieliśmy zatruć na obozach. W trakcie obozu (to w czasach, gdy byłem szeregowym harcerzem) nad Zatoką Pucką czyściliśmy gary (i myliśmy menażki) w morzu!
Tak, wszyscy (łącznie z rozlicznymi władzami) chcieliśmy, by nasze harcerstwo było autentyczne, „dzikie”, w pełni uczące życia w naturze.
Czy dziś jest to niemożliwe? A może łatwiej jest nam organizować obozy w bazach, za płotem, z kucharkami i wybetonowanymi kręgami ogniskowymi?
W sumie to żal mi Ciebie – pojękujesz jak to fajnie było kiedyś? I co z tego? Może zamiast jęczeć, zakasać rękawy i zabrać się do pracy, aby znów było tak jak kiedyś? Albo lepiej? Czy rzucanie po oczach martyrologiczno-wspominkowymi tekstami spowoduje zmiany? Skoro ukazujesz naszym oczom jakąś ukrytą niemoc współczesnego harcerstwa, to pójdź o krok dalej, zaproponuj zmiany. Bo na razie jest to gadanie dla gadania.
A da się zrobić obóz uczący życia na bazie. Nam się to udało w sierpniu w Bieszczadach. Stołówka i latryny (wykopane, nie toi toi) były „bazowe”, reszta już nie. Prycze, bramy obozowe, płoty, maszt z podestem zostało zbudowane przez nas – i to bez jednego gwoździa. Czy kiedyś budowałeś bez gwoździ? Budowałeś kiedyś basen w górskim strumieniu? A zegar słoneczny, aby wskazywał godziny na obozie? A szałasy w lesie?
Ja nie uważam, że kiedyś było „fajniej”, było inaczej.
Bomba! Obóz uczący życia na bazie. Jestem za. Chciałbym o tym więcej poczytać. Jak sądzisz, ile było ubiegłego lata obozów podobnych do waszego? Nie, nie chodzi o gwoździe, chodzi o „obozy uczące życia”. Połowa? Może…
Owszem, budowaliśmy bez gwoździ, ale to było dwadzieścia lat później od opisywanych przeze mnie w tym felietoniku czasach.
Czy ja pojękuję? Nonsens. Jakież to pojękiwanie? Chyba, że za pojękiwanie uznamy refleksję o słabości pracy śródrocznej. Napisałem prościutki tekścik nostalgiczny. I tyle. Powyżej też odpowiedziałem na konkretne pytanie. To są jęki? Bzdura. Nie ze mną takie numery.
A na stronie będzie jeszcze kiedyś o tym, jak prowadziłem drużynę zuchów, albo o przygodach komendanta kilkunastu zgrupowań (w Bieszczadach dwa razy też), albo szczepowego, który doprowadził do tego, że jako jedyni w Polsce jeździliśmy samodzielnie na obozy na Zachód albo jak to było, gdy szefowałem Ofensywie Starszoharcerskiej. Trochę z mojego harcerskiego życiorysu. Kto chce, niech czyta.
A teraz? Teraz też zakasuję rękawy, na przykład prowadząc w czasie zimowiska kurs drużynowych. Wszak w hufcu odpowiadam za kształcenie.
I jeszcze jedno – o siennikach na obozach warto pisać, by przypominać, w jakich warunkach niegdyś pracowaliśmy. Nie wszyscy o tym wiedzą. I to tyle.
pozdrawiam
Adaś, nie przesadzaj – i Huragan i Wagabundy i mój Biały Szczep z upodobaniem jeździły „na zachód”. Myśmy w tym celu nawet wyremontowali „Nyskę”. A z Krowodrzy to dwoma Łazami harcerze dotarli do ….Peru ! Na usprawiedliwienie dodam, ze to się działo w tym koszmarnym Krakowie :))))), ale „za komuny”
Tyle razem przegadaliśmy właśnie w tamtych czasach (bezpośrednio przed stanem wojennym i w stanie wojennym), a ta informacja umknęła mi z pamięci. Może dlatego, że ja walczyłem o oficjalną zgodę GK ZHP – i tę samotną walkę tak dobrze pamiętam. Później, tak od roku 94, już kłopotów z paszportami i wizami nie mieliśmy.