Czarny młyn to przeciwieństwo czerwonego – tego najbadziej znanego kabaretu będącego przez całe lata obok Wieży Eiffla symbolem Paryża. Ten czerwony to zabawa – piękne kobiety i przystojni mężczyźni, wielkie podświetlone schody, po których może zejść w kierunku publiczności gwiazda dnia, to kankan, to piosenka o miłości i szampan, który pije się z wielkiego rozłożystego kieliszka…
Czarny młyn, wyczarowany na malutkiej scence Baraku Teatru Współczesnego, też jest kabaretem, a może, jak twórcy spektaklu go nazwali – antykabaretem. Lecz nie ma tu radości, uśmiechu i jasnych barw – złóżony jest z mrocznych piosenek, w których pojawia się morderca, prostututka, alfons, gdzie mowa jest o najgorszych stronach życia, gdzie wspólczesne ludzkie nieszęście jest gonione przez nieszczęście. Nawet jeżeli pojawi się na scenie klaun, to też jest przegrany i na pewno nie będzie bawił publiczności swymi żartami. Zaczyna się występ „Śmiercią, która nie jest kresem” Boba Dylana, a kończy „Rozpaczą płynącą rzeką przez świat” Toma Waitsa. W środku piosenki Nicka Cave’a, Martyna Jacquesa i tegoż Waitsa.
W czarnym młynie znakomicie śpiewają ballady, nazywane także piosenkami aktorskimi młodzi absolwenci i studenci ostatniego roku warszawskiej Akademii Teatralnej. Śpiewają, jakby znali paryską (i nie tylko) ulicę z jej najgorszej strony. Jakby wcześniej śpiewali Weilla, z tekstami może bardziej wyrafinowanymi, z kilku dramatów Brechta. Słuchając kolejego występu można się zastanawiać, czy za chwile nie zadźwięczą słowa o rekinach w oceanie. Nie, jednak nie – to teksty bliższych nam w czasie twórców.
I przez półtorej godziny wokół nas czai się zło, w czarnym młynie sznur, na którym można się powiesić, zwisa przez dłuższy czas czekając na swój ciężar. Czy taki jest świat? Czy oprócz „Moulin Rogue” musi gdzieś istnieć „Moulin Noir”? Podejrzewam, że tak.
PS Nie wierzcie temu, co widzicie powyżej. W rzeczywistości ten tekst ma numer 300. Nieprawdopodobna liczba…