Nie tak dawno napisałem felietonik, wydawało mi się, że zabawny, o tym, jak usprawiedliwiają się nieprzygotowani na lekcje moi uczniowie. Zacytowałem tego i owego, troszkę zmieniłem pojedyncze słowa, aby nie można było dotrzeć do autora tekstu. I okazało się, że felietonik wywołał pewne zainteresowanie. Część komentarzy pozostawiłem pod tekstem. Dlaczego do tego materiału wracam? Bo komentarorzy nie napisali „Ale śmieszne” lub „Robią pana w… (i tu jakieś mało parlamentarne słowo)”. Nie, okazało się, że komentarze były na temat niechęci uczenia się mojego przedmiotu, o planach życiowych uczniów, którym ten język polski do niczego nie jest potrzebny (w odróżnieniu od fizyki, matematyki, geografii, biologii czy chemii).
Jeżeli problem uczenia się „niepotrzebnego” przedmiotu stał się ważny, może warto napisać o tym, co się naprawdę przyda. Nie, nie będę nikomu udowadniał, że fizyka, matematyka itd. jest zbędna. Bo udowodniać tego nie należy. Porozmawiajmy, po co jest nauczany język polski. Powiecie, że można to wszystko wyczytać w podstawach programowych. Pewnie tak. Ale ja napiszę po swojemu.
Uczę przyszłych lekarzy, inżynierów, ekonomistów, politologów, policjantów, a może także polskie gospodynie domowe mówienia po polsku. Twierdzicie, że przecież każdy po polsku mówi. No tak, ale zależy, jak mówi! To nie jest obojętne, jaką polszczyzną się posługujemy. Jak mówią lekarze, inżynierowie, ekonomiści… Co prawda trudno się uczy w trzydziestoosobowej klasie, ale jakieś sukcesy można mieć.
Uczę ich także, by mieli o czym mówić. Są co prawda tacy, którzy uważają, iż nie znając literatury oraz szeroko rozumianej kultury polskiej i światowej też mają o czym rozmawiać. No tak. Rozmowa o tym, jakie nogi ma dziewczyna oraz czyj samochód jest lepszy, nie wymaga znajomości Sofoklesa i Herberta. Ale mnie zależy, by nasi uczniowie choć w skromnym stopniu poczuli, iż są inteligencją, ludźmi, dla których świat to więcej niż miejsce zdobywania pieniądzy. Żeby czytając wiersz nie tylko wyczuwali intuicyjnie jego piękno (to proste), ale potrafili go zrozumieć. Czyż lekarz rozmawiający o twórczości Szymborskiej nie jest kimś nieco lepszym, niż ten, który tylko potrafi opowiadać o swych trudnych przypadkach?
Staram się pokazać (skromnie, nic na siłę), że można być szczęśliwym, żyjąc skromnie i dając z siebie wiele innym. A na pewno więcej dając niż biorąc. Nie jest to modne. Interesować się współczesną kulturą, tkwić w centrum innego świata niż ten reprezentowany przez klub i dyskotekę. Albo być społecznikiem… Trudne zadanie.
Uczę, że świat jest złożny, że wszystko, na co patrzymy, wszystko, o czym czytamy, tkwi w kulturze, która jest siatką, pajęczyną łączącą przedszłość z teraźniejszością, ale także jeden obiekt z drugim. Tak jak twórczość Herberta tkwi w antyku, Twardowskiego w Biblii (tej czytanej przez św. Franciszka) a w naszej współczesnej szkole ciągle można zobaczyć Bladaczkę z jego osiągnięciami dydaktycznymi.
Złożoność świata, połącznie różnych wątków pokazałem, dość przypadkowo, moim tegorocznym uczniom na przykładzie warszawskiej ulicy Miodowej. Mieści się tam księgarnia PWN, gdzie mieli kupić podręczniki. Wysłałem ich tam, a później po jakichś nieporozumieniach okazało się, że wiedza tychże uczniów o naszej stolicy jest nikła. Więc na Miodowej poszukali twórcy epoki baroku, osiągnięć naszego oświecenia, motywu dotyczącego twórczości Mickiewicza (trochę naciągane, a jednak), miejsc związanych z „Lalką” Prusa. Nie zajmowałem się odrodzeniem (reformacja) i wiekiem dwudziestym. Też by można. Mam pełną świadomość, że niektórzy uczniowie nadal na Miodowej nie byli. Ale o ile mądrzejsi stali się ci, którzy spenetrowali zabytki tej ulicy! Tak, mają o czym rozmawiać.
Uczę też moich uczniów pisać. Co? Że to zbędna umiejętność? Tak. Ale co będzie, gdy własne dziecko mojego ucznia poprosi „Tato, pomóż mi z wypracowaniem”. Tato wynajmie korepetytora? Nikt mnie nie przekona, że można być inteligentem i nie umieć napisać po polsku dowolnego tekstu. Nie tylko cv.
Albo znajomość „Bogurodzicy” na pamięć. Malutki tekst. Tylko czy wypada Polakowi nic nie wiedzieć o tym tekście? Ot, tylko tyle, że śpiewano ją pod Grunwaldem?
Globalnie – uczę myśleć. Niektórzy się bronią. Są twardzi jak skała. Szkoła przez dziewięć lat ich tego nauczyła. Nauczyć się do egzaminu i lecieć dalej. Nauczyć się, zdać i zapomnieć. A tu trudno. I bywa coraz trudniej. Z miesiąca na miesiąc.
Zadano mi dziś pytanie: „Czy mogę poprawić ubiegły semestr?”. Po co go poprawiać. Przecież ważne jest, jak dziś mówisz, jak dziś myślisz, co dziś wiesz.
Uczyć życia. Ktoś zaraz mi napisze „Nie uda się panu”. Może troszeczkę się uda. Nie więcej. Przecież spotykamy się tylko przez cztery godziny w tygodniu…

Po co jest nauczany język polski – dobre pytanie. A po co w liceach naucza sie chemii, fizyki, matematyki, historii, WOS-u, przedsiębiorczości? Według mnie zapytanie o sens nauki wszystkich szkolnych przedmiotów ma prawdziwy sens. Przecież osoba, która kończy liceum, jest, zgodnie z podstawami programowymi, prawdziwym człowiekiem renesansu. Wie, czym jest paralelizm syntaktyczny, zna się na klasycznym prawdopodobieństwie, umie narysować kreskowy wzór benzenu, pamięta reformy przeprowadzone przez Kazimierza Wielkiego, i wie, czym się różni kwalifikowana większość głosów od bezwzględnej większości. Powstaje jednak poważna wątpliwość dotycząca ilości osób, które posiadają te wiadomości. Sądzę, że polonista nie znający wzoru benzenu jest dokładnie tym samym, jak lekarz nie znający poezji Szumborskiej. Chyba, ze będziemy udowadniali wyższość jednego przedmiotu nad drugim. Obawiam się, że zdecydowana większość osób nie jest w stanie pojąc i zapamiętać podstawy programowej wykładanej w liceach. Mówi Pan, że uczy myśleć, ale myśleć uczy również matematyka, chemia, biologia i historia. Program dla liceów jest przeładowany, a z racji tego, że wszystko jest ważne, nie można go odchudzić. I oto jest prawdziwy problem (oczywiście wg mojej skromnej osoby).
Polonista
Jestem absolwentką i przyznaje, że lekcje języka polskiego nie były moimi ulubionymi. Muszę jednak przyznać, że ten tekst daje do myślenia. Teraz żałuję, że unikałam tych lekcji jak ognia. Nagle zaczyna brakować czasu na samodzielne zdobywanie wiedzy (takiej powszechnej, którą Pan wpajał), bo teraz studia, praca, zupełnie inne obowiązki i człowiek się nagle orientuje, że jest głupi jak but. I co z tego, że student.
pozdrawiam
Zgadzam sie z absolwentką. Sam nim jestem. Brakuje mi czasami tych zajęć, ponieważ one naprawdę poszerzały horyzonty. Wiem że będac uczniem to cala ta wiedza wydaje sie byc niepotrzebna i zbedna. Ja rowniez tak uwazalem.
Mi osobiście najbardziej brakuje nauki poprawnej ortografii, interpunkcji, odmiany rzeczownikow itp. Mozna by pomyslćc ze takie banalne zagadnienia a jednak potrafia sprawić wiele klopotów.
Rowniez sentymentalnie wspominam omawianie lektur szkolnych. To bardzo rozwijalo i bylo ciekawe (do takiego wniosku oczywiście doszedlem teraz, po ukonczeniu liceum). Czasem z checia bym sobie pointerpretowal lektury czy wiersze. Dodatkowo na zajeciach bylo to o tyle ciekawsze i mniej stresujace, ze pan A. Czetwertynski oprocz interpretacji z klucza, zezwalał na własną interpretacje tekstu.
DO POLONISTY Z KOMENTARZA – duza czesc studentow nauk politycznych, prawa czy stosunków międzynarodowych nawet nie wie, czym sie różni większość bezwzględna od kwalifikowanej
Pozdrawiam