Wczoraj premiera w Teatrze Syrena. Na scenie grupa dobrych aktorów: jeden gra geja, inny męża-nieudacznika, jest kobieta-żona-blondynka, jest ratownik z wyspy Bora-Bora (kocha się w nim bezmózgowa blondynka, a mąż-nieudacznik jest zazdrosny), jest duch starego zamczyska (akcja toczy się z Anglii) i dwójka Polaków, którzy rozmawiając na scenie po polsku, mówią dla odróżnienia od polskiego-brytyjskiego gwarą śląską.
Gej-Zbigniew Zamachowski (także autor muzyki!) jest miły i miękki – można sobie z niego pożartować, blondynka-Magda Wołłejko (także autorka „Klubu hipchondryków” i „Klubu hipochondryków 2” – bo o tym drugim spektaklu jest mowa) jest tak głupia, że aż miło posłuchać, jak naiwną i prymitywną może być kobieta. No i jeszcze zazdrosny mąż-Wojciech Malajkat (także reżyser spektaklu) jest śmieszny ogromnie. A Wojciech Medyński czasem jako jako ratownik, a czasem jako duch może też zaprezentować swe wdzięki. I te męskie hipochondrie, i te dowcipy na temat męskości we wszelkich znaczeniach tego słowa! I ci Polacy, którzy straszą lokatorów, gdyż chcą, by się oni wyprowadzili z domu. Przecież można go, gdy już nikt w nim nie będzie mieszkał, tanio kupić i zamienić na dom, ale publiczny (sprytni ci Polacy w Wielkiej Brytanii – nie?).
Siedzimy na widowni i od czasu do czasu śmiejemy się. Na dodatek czasem Zamachowski mdleje, czasem wskoczy na szafę, z której nie potrafi zejść. Jest więc fajnie i czas nam szybko płynie.
A później wychodzimy z teatru i stwierdzamy: Ludzie to kupią, bo chcą się bawić, nawet jeśli rozrywka nie jest najwyższego lotu. Bo najwyższego lotu, bo nawet średniego lotu rozrywaka to nie jest, oj, nie…