Cóż począć, bardzo podoba mi się koncepcja realizacji dramatów autorstwa Roberta Wilsona. To zdecydowanie zarysowane podrzędności treści na rzecz wyeksponowanej formy. Czystej, klarownej, świetlistej. To światło oszałamia, przytłacza i równocześnie uwzniośla. Równa płaszczyzna i wydobyty na niej cień, punkt, zarys sylwetki. Często nieruchomej. Okazuje się, że w taki sposób można pokazać sztukę Ibsena, tak samo materiał o derwiszach z Bliskiego Wschodu, o kuszeniu świętego Antoniego lub operę napisaną na podstawie tragedii Goethego. Ze dwa razy pisałem o tym w niniejszych zapiskach, więc wielka obawa, iż nie napiszę na ten temat nic nowego.
Obejrzałem w Teatrze Wielkim jedno z ostatnich, niestety, wystawień „Fausta” w reżyserii i scenografii Wilsona. Dlaczego aktualna dyrekcja nie kocha tej inscenizacji – wszyscy wiemy. To miała być flagowa opera w repertuarze dyrektora Pietkiewicza, przeciwstawienie się pomysłom „z sedesami”, preferowanymi wcześniej w stołecznej placówce. Miała to być tradycja wieku XIX przełamana klasycyzmem wieku XXI. Żadnego brudu, bałaganu, udziwniania wyłącznie dla udziwniania.
Ale ponieważ to miało być przedstawienie flagowe, trudno, by zachwycał się Wilsonem dyrektor Dąbrowski wraz (o zgrozo!) z dyrektorem Trelińskim. Taki polski los wybitnych (tak, tak) dzieł operowych. W efekcie „Faust” schodzi z afisza, a szkoda. Bo i tym razem Wilson jest Wilsonem. „Fausta” pokazał rewelacyjnie. Akcja toczy się spokojnie, bez niespodzianek. Brzmi piękna muzyka Gounoda. I my, widzowie, możemy śledzić akcję na tle umownych, rewelacyjnych obrazów. Nie wiem, który szczegół należy wyróżnić. Chrzcielnicę? Bukiet kwiatów i kasetkę na biżuterię? Czerwoną kurtynę, której fragment wlecze za sobą Mefisto? Liczba takich drobiazgów jest duża. Gdyby „Faust” był grany nadal, pewnie wybrałbym się do opery na niego po raz wtóry. A tak to co mnie czeka? Nie wiem.