„Iwanow” miał złe recenzje. Pisano, że jest rozwlekły, nierówny, że każdy z aktorów gra swego bohatera jakby z innej sztuki. I że w ogóle na przedstawienie w Narodowym iść nie warto.
Ze zdumieniem więc zobaczyłem, iż na wtorkowym spektaklu jest pełna widownia. Na tak przeciętnej inscenizacji!
„Iwanow” nie należy do najczęściej wystawianych sztuk Czechowa. W repertuarze teatrów znacznie częściej znaleźć można „Trzy siostry” (nadal grane w teatrze Jandy) czy „Wiśniowy sad”. A „Iwanow”? Rzecz o rosyjskiej duszy, rosyjskiej wódce i miłości. I, co oczywiste, przegranym życiu i wielkich marzeniach. Czechow jak Czechow.
No i na rosyjskiej duszy potknął się Jan Englert w swej inscenizacji. Jakaś dumka w tle, jakaś wódeczka, którą Lebiediew (Gajos) pije nieumiarkowanie. Anna (Stenka) jest w sytuacji tragicznej i umiera. Zinajda (Szapołowska) jest sknerą i w efekcie kobietą bogatą. Sasza (Soliman) kocha Iwanowa a Iwanow (Frycz) nie wie, co ma zrobić ze swoim życiem. Każdy sobie, każda z postaci osobno, każdy aktor (znakomity!) gra, jak potrafi – czasem wolno, czasem szybko, cicho lub głośno – a cały czas pokazując ową duszę.
Dlaczego więc we wtorek na widowni było tak wiele osób? Po pierwsze – jednak Czechow – nie najgorszy autor. Po drugie – jednak Teatr Narodowy. Po trzecie – jednak Gajos, Frycz, Seniuk, Lasota, Stenka itd. – znakomici aktorzy. Po czwarte – Andrzej Łapicki. Ostatnio było o nim głośno, bo ma młodą żonę, bo wrócił rolą Szabelskiego do teatru po ponad dziesięcioletniej przerwie. Po piąte – jednak przedstawienie ogląda się z zainteresowaniem, co dziwi, ale jest prawdą. Więc nie żałuję.