Rok Chopinowski nabiera rumieńców. W Filharmonii codziennie grają Chopina. W kościołach warszawskich – Chopin. O Muzeum Chopinowskim i wielkiej inwestycji czytujemy co kilka dni. W Akademii Teatralnej oglądać możemy zabawnego Chopina w Ameryce. Chopinomania rozwija się. Na mp3 rozdają dwugodzinne nagranie różnych utworów Chopina. Niedługo każdy Polak będzie mógł mieć w uszach słuchaweczki i słuchać dzieł mistrza. I dobrze.
Dlatego uroczysta premiera „Chopina w Warszawie” nie dziwi. To film promujący stolicę i dwudziestoletni pobyt młodego artysty w Warszawie. Jak wiadomo, mamy obowiązek zakochać się w Warszawie. Mamy obowiązek także zakochać się w Chopinie. Chopin promuje Warszawę, Warszawa promuje Chopina – pełna koegzystencja.
Cóż więc może dobrego lub złego się przy okazji wydarzyć? Na przykłąd możemy dowiedzieć się, że Chopin ma różnie interpretowany życiorys. W czasie premiery dowiedziałem się, że w PRL-u specjalnie nie eksponowano warszawskich czasów z życia kompozytora, bo miał on kontakty z arystokracją, a nie z ludem pracującym ciężko na wsi. Stąd Żelazowa Wola, gdzie się urodził, a gdzie przecież nie mieszkał. (Też się zdziwiłem, ale to przy innej okazji, gdy dowiedziałem się, że dworek w Żelazowej Woli to produkt PR-owców sprzed lat). Podoba mi się taki „antyarystokratyczny” punkt widzenia – czego to jeszcze nasi oceniacze minionych lat nie wymyślą? Przypomniało mi się, jak kilka lat temu, pisząc rozdział podręcznika do historii dla piątej czy szóstej klasy szkoły podstawowej musiałem uwzględnić w nim Chopina. I co? Pokazałem go w Warszawie? Nie, małego Frycka wysłałem na wakacje, gdzie pisał list, grał, bawił się. Teraz poczułem się, jakbym chciał pomniejszyć rolę stolicy w życiu kompozytora. Mały Chopin na wsi. Po co? Powinien poruszać się między Pałacem Kazimierzowskim a kościołem Wizytek. Tak koło dwustu metrów. I ani metra dalej.
Premiera. Czy da się dziś zrobić fascynujący dokument o owych dwudziestu latach? Pokazać Warszawę tamtych lat (zabory, zabory), tamto Krakowskie Przedmieście, tamtą atmosferę i we właściwym świetle wielkiego małego kompozytora? I nałożyć na owe laty czasy dzisiejsze? Pokazać współczesne miasto z jej nowym symbolem – Pałacem Kultury? Może się da. Ale Kordianowi Piwowarskiemu się nie udało.
Cóż, chyba nie jest najmądrzejszym pomysłem eksponowanie Pałacu Kultury i wiązanie go z Chopinem. Chyba nie jest najlepsze pokazywanie statycznego miasta Chopina (jakie ma być, jeżeli pokazywane są stare pocztówki) i przeciwstawianie go z nocną współczesną Warszawą, gdzie na ulicach odpowiednio przyspieszone przesuwają się samochody w formie długich świetlnych linii. Chyba niejednorodna kolorystyka – pomysł być może reżysera, a może przypadku – to też dziwactwo. Chyba narracja o etapach życia Frycka mogłaby choć nieco zaciekawiać. Bo informacje encyklopedyczne tylko nużą. Chyba…
Jako film kierowany do szkół, przypominający Chopina, niech sobie będzie rozpowszechniany. Ale czy dzięki niemu zakochamy się w kompozytorze i przy okazji w Warszawie – wątpię.