Pisanie o inscenizacji „Tanga” bez porównywania z „tamtym” z Teatru Współczesnego byłoby niestosowne. Kiedy to było? Sto lat temu? Pięćdziesiąt? Najstarsi ludzie nie pamiętają. Gdy zastanawiam się dziś – już nie żartując, po kilkudziesięciu latach – co (poz treścią) z tamtego z tamtego przestawienia zapamiętałem, mogę chyba odpowiedzieć – aktorów. To było przedstawienie gwiazd polskiego teatru dramatycznego. Fijewski, Ludwiżanka (jak ona układała się na katafalku, jak ona prosiła, aby pozwolono jej z niego zejść, jak ona umierała – a przecież była to rola drugoplanowa), Michnikowski (Artur), Czechowicz, Pawlikowski…
Przyznam się – poczytałem przed napisaniem tego tekstu recenzje tamtego spektaklu z roku 1965. Entuzjastyczne (także, nie uwierzycie, w „Trybunie Ludu”). Tak, moja pamięć mnie nie zawodzi – to był spektakl gwiazd. Axer potrafił ze wszystkich wymusić, nawet na najsłabszych – wydawałoby się – Kossobudzkiej i Sołtysik – grę zespołową i solową. Może przede wszystkim solową. Każdy z aktorów grał swą najlepszą rolę w życiu. A dodajmy do finałowe tango, które do dziś brzmi mi w uszach. Bo brzmiało ono po zapadnięciu kurtyny, brzmiało w szatni, snuło się za nami po wyjściu w teatru.
Co zapamiętam z „Tanga” w Teatrze Narodowym? Chyba jednak formę. „Tango” to dramat o formie, zasadach, konwenansach. Bo czym jest koncepcja Edka jak nie nową (a właściwie starą, jak świat) formą. I dlatego z widowiska, jakie nam zaproponował Jarecki, zapamiętamy koncepcję zagospodarowania widowni-sceny w pierwszej (bałaganiarskiej) i drugiej (uporządkowanej) części. Pomysł bardzo dobry, trafiony, na scenie przy Wierzbowej mozliwy do zrealizowania.
A dalej? Dalej już nijak. Dobra gra zespołowa, nie zawsze trafnie dobrani aktorzy do swych ról (razi, jak bardzo razi niezły przecież na co dzień Englert jako wuj Eugeniusz – Eugeniusz grany jako zdeklasowany inteligent, dumny, spokojny, nie do przyjęcia antyteza Eugeniuszów z innych przedstawień). Odgrywają więc dość spokojnie, czasem ironicznie, z dystansem (ciekawy moment „robienia zdjęcia” rodzinie Stomila i widowni). Czemu jednak nie potrafimy przejąć się śmiercią Artura a także ładną sceną pomiatania – dosłownie – Arturem, zainteresować eksperymentem Stomila czy nawet, zawsze zabawną, sceną otwarcia drzwi, za którymi zamiast sceny morderstwa rozgrywana jest partia jakiejś gry w karty. No cóż dramat o formie musi przypominać Gombrowicza a nie Dostojewskiego. Tak wyszło.
Co by było, gdyby ktoś, co najlepsze wziął z Axera i z Jareckiego? Ale byłby eksperyment!