Jak pustynia dżżu czekamy na wybitne przedstawienia teatralne. Wystarczy, że krytycy okrzykną jakiś spektakl za wybitny, wystarczy, że o reżyserze „na mieście” mówi się dobrze, a sala pęka w szwach, ludzie (młodzi i starzy) kupują bilety i wejściówki, siedzą na schodach, stoją, byle tylko zachłysnąć się odrobiną owej wielkości i owej wybitności.
I okazuje się, że czasem reżyser z nas kpi. Że pokazuje tekst miałki, nic nie znaczący, który zamknąć się może w jakimś felietonie, w ostateczności można zaprezentować ów tekst jako jednoaktówkę, graną na scenie przez pół godziny. Bo czy koniecznie przez prawie trzy godziny grupa znakomitych aktorów w Teatrze Dramatycznym musi nam udowadniać, iż nie każdy geniusz jest w rzeczywistości geniuszem, że sztuka rozmowy to nie to samo co wypowiadanie banalnych monologów niezawierających żadnej treści, a intelektualistą nie zostaje się, gdy ogląda się w telewizji programy na własny temat? Że prawdę o życiu zna stara wieśniaczka, a nie zblazowany autor beznadziejnych tekstów? Krystian Lupa, jak można tu i ówdzie przeczytać – najwybitniejszy polski reżyser – zaprezentował ów bubel zatytułowany „Na szczytach panuje cisza” autorstwa Thomasa Bernharda. Sztukę bez akcji i bez przesłania. Ot, zbitkę banałów, które mają nas przestrzec: „Ludzie, nie wierzcie w to, co mówią inni”. Lupa był bez szans. Nie mógł na serio (cytując autorów jednego z programów teatralnych) zająć się w spektaklu egzystencją artysty, gdyż ów „genialny pisarz” artystą nigdy nie był. Kwadratura koła. Dla Krystiana Lupy także nie do rozwiązania.