No i wigilie za nami. Nie nie mówię o Wigilii, lecz o licznych wigiliach (spotkaniach wigilijnych, wieczorkach, porankach, jedzonkach itd., itd.), które dotykają nas każdego roku. Ostatni tydzień adwentu, czasu na skupienie, przygotowanie do corocznego przyjścia Pana na świat, staje się tygodniem obżarstwa i dobrej zabawy. W tym roku z siedmiu (i pół) spotkań, na jakie zostałem oficjalnie zaproszony, zrezygnowałem z jednego. Tego ostatniego, który najbliżej był prawdziwej, domowej, świątecznej Wigilii. Może komuś z tego powodu było przykro, że akurat na to spotkanie nie przyszedłem, ale może w tłumie nikt o mnie nie pamiętał i w związku z tym nic złego się nie stało.
A wigilie są różnorodne – cateringowe, firmowe, składkowe, planowane (każdy przynosi jedną rzecz z listy) i nieplanowane. Z kawą, barszczem, sokami i jedzeniem, jedzeniem, jedzeniem… Najmniejsza, w której uczestniczyłem, zgromadziła 15 osób, największa na pewno ponad 150. W wigilii czasami uczestniczy ksiądz, czasami na stole płonie Betlejemskie Światło Pokoju i zawsze jest opłatek, zawsze życzenia. I jeszcze jedna cech charakterystyczna – nie spotkałem się na takim spotkaniu z alkoholem.
Zastanawiam się, czy najpiękniejsze święto rodzinne powinno się rozwijać w święto każdego zakładu pracy, każdej organizacji pozarządowej a także grup przyjaciół, którzy nie mają szans na zobaczenie się w innych okolicznościach. Cóż, zastanawiać ja się mogę, ale tej nowej świeckiej tradycji nikt już nie obali. Przyjąć ją więc trzeba z dobrodziejstwem wszystkiego, co ze sobą niesie – owych życzeń, składanych czasem zupełnie nieznanym osobom, ale i bardzo, bardzo miłym spotkaniom z ludźmi, których już się dawno nie widziało. Życzeniom banalnym, ale i prawdziwym, serdecznym. Niech więc ów obyczaj trwa… A to, że przez tydzień chodzimy w okresie postu nie lekko przegłodzeni, lecz z wypełnionymi brzuchami pełnymi śledzi, pierogów i makowca – trudno, tak już pewnie być musi. Wesołych Świąt!