Recenzenci muzyczni mają dużo pracy. Przyszła pora na znęcanie się nad dyrekcją Teatru Wielkiego w Warszawie. Negatywnie ocenić można wszystko – planowany i bieżący repertuar, kolejne przedstawienia i nawet fakt, że dyrektor Pietkiewicz zaprasza widzów na lampkę szampana.
Bo Teatr Wielki, nasza Opera narodowa stoi na rozdrożu. Iść drogą dyrektora Trelińskiego, z nowatorskimi w każdym przedstawieniu pomysłami inscenizacyjnymi? Czy drogą nowego (ale starego sprzed kilku lat) dyrektora Pietkiewicza, dla którego wzorcem teatru operowego jest mediolańska La Scala. Tradycyjna, bardzo tradycyjna…
Tak sobie myślę, że opera, jak żaden inny teatr, ma swoją specyficzną urodę, swoją magię, której nie należy jej odbierać. To dzieło znacznie bardziej konwencjonalne niż teatr dramatyczny. Wszyscy to uznajemy i niech już tak będzie. Niech wokalistka przed „śmiercią” (tak jak w „Rigoletcie”) przez dziesięć minut śpiewa swą ostatnią arię. I niech nie udaje, że umiera naprawdę. Ta magia teatru, zniszczona w przeciętnym teatrze, tu jeszcze może trwać. I trwać będzie na takich widowiskach jak „Rigoletto”, gdzie nieźli (niestety nie wspaniali) wokaliści dobrze śpiewają na tle realistycznej monumentalnej dekoracji zapełniającej całą scenę Teatru Wielkiego. Niech bal będzie balem, a deszcz, który pada, niech będzie też autentyczny.
Warszawa potrzebuje takiej opery tradycyjnej, takiej prawdziwej opery. I niech na marginesie widowisk tradycyjnych powstają także przedstawienia niekonwencjonalne. Niech je reżyseruje pan Treliński. I cieszmy się, że takiego Trelińskiego o współpracę dyrektor Pietkiewicz może poprosić.