Trudno jest dziś grać Mrożka, szczególnie wtedy, gdy reżyser z Mrożka – prześmiewcy, żartownisia, uczynić chce historiozofa. Trudno, bo dramaty wielkiego twórcy „Tanga” nigdy nie były specjalnie głębokie. Ot, bardzo interesujące obrazki obyczajowe, wśród których znaleźć możemy siebie i własne problemy. I od lat inscenizacje pokazujące dramaty jak najmniej udziwnione i zmienione, takie prawdziwie „mrożkowe”, cieszyły się dużym uznaniem widzów i krytyków. Taka była „Miłość na Krymie” realizowana przez Erwina Axera ponad 10 lat temu. Axer nie zmieniał tekstu, stosował się do wytycznych autora, który wiedział, jakie chce mieć przedstawienie.
O inscenizacji tej sztuki w Teatrze Narodowym, której premiera odbyła się w minioną środę, krążyły wieści, iż bedzie to dzieło wybitne, na dodatek autor wyraził zgodę na wprowadzenie przez reżysera własnych wstawek. I Jerzy Jarocki poszalał. Stworzył dzieło poważne i dostojne. Cóż, z każdego skeczu można uczynić monument. Wystarczy go tylko odpowiednio rozdąć. I Jarocki „Miłość na Krymie” rozdyma – wreszcie wiemy, jaka prawdziwa jest dusza Rosjanina – komunisty, Rosjanina – bandyty, takiego, którego losy rzuciły na Syberię i takiego, który marzy o wyjeździe do Ameryki. Uff. A wszystkim przygląda się wiecznie żywy, a tu nadmiernie ożywiony Lenin.
Szkoda cytatów z Czechowa, szkoda tych trzech sióstr, wyciętego wiśniowego sadu i dwururki, która wystrzeliła. Szkoda wysiłku świetnych aktorów, których reżyser z godziny na godzinę (całość – 3 godz. 40 min) coraz bardziej odczłowiecza na Krymie, symbolu Rosji. Cóż, brakuje nam wielkich dzieł politycznych na miarę dzisiejszych czasów, może dlatego Jarocki postanowił poprawić Mrożka i dać nam dzieło wielkie. Ale czy na pewno wielkie? Nie jestem wcale taki pewny.