M., którą widziałem ponad trzydzieści lat temu, niespodziewanie przysłała mi maila – napisała w nim: „…łezka w oku się kręci, bo pamięć sięga do lat 70-tych, gdy we mnie zaszczepiał Pan idee harcerstwa. Taki powrót do przeszłości, podróż sentymentalna u progu nowego roku”. M. zdążyła zapomnieć, że jest ze mną na „ty”, ale rozumiem – wszyscy są coraz starsi, ja też. Mogę być więc Panem.
To strasznie miło otrzymać taki dowód pamięci. Bo faktem jest, że wówczas zaszczepiałem ową idę i zaszczepiam ją dziś. Nie wszystkim to się podoba, bo przecież są harcerze oraz są osobnicy przebrani z harcerskie mundury. Z tymi drugimi zawsze będę skonfliktowany.
M. ma rację. Dzisiejszy wieczór to także czas wspomnień. Powspominajmy. Lipiec. Początek lat siedemdziesiątych. Dolina Caryńskiego. Operacja „Bieszczady 40” jeszcze przed nami. Kilka obozów naszego hufca rozbitych w niedalekiej odległości. M. ma około 18 lat – jest oboźną. Jej komendantka będzie pełnoletnia za dwa miesiące. Jest ich razem ponad trzydzieścioro. Uczniowie warszawskiego liceum budujący swoje harcerstwo w trudnych wszak warunkach. Dosłownie trudnych, nawet z obozu nad potokiem na drogę, będącą powyżej, po bieszczadzkim błocie wejść się nie za bardzo dało. I wszytko toczyło się normalnie. Dało się zbudować kuchnię, taką normalną – polową. I stołówkę, i magazyn, i wszystko, co na zwykłym obozie powinno się znaleźć. Dało się normalnie jeść. O dziwo, gorzej było w pobliżu, gdzie rządził L. i miał do pomocy cywilną nauczycielką. I także słabiutko było u A., któremu obóz sypał się z dnia na dzień coraz bardziej. A u M. i G. wszystko znajdowało się na właściwym miejscu. Porządek, dobry program na miejscu, ciekawe wędrówki. No i atmosfera, jakiej inni mogli im pozazdrościć. U mnie tak nie było. Na przykład P. postanowiła z obozu wyjechać. Mojego obozu! Do dziś nie wiem, dlaczego. Nadal mnie to dręczy. Przecież w Caryńskim z J. – moim świetnym oboźnym – poprowadziliśmy niezły obóz. To tam J. się wykazał. Byli na rajdzie na południe od Arłamaowa (kto wtedy mógł przypuszczać, że stanie się to w przyszłości jedno z najważniejszych miejsc w całych Bieszczadach). I wtedy stało się TO – busola J. zamiast północy zaczęła pokazywać południe. I cały patrol poszedł w drugą, zupełnie niewłaściwą stronę. Wiecie, jak to jest, gdy grupa na rajdzie w Bieszczadach znajdzie się kilka kilometrów od miejsca, gdzie być powinna? Ale to było kształtowanie charakterów, coś, co dziś wspomina M.
Oczywiście z Tarnicy należało schodzić szlakiem. Myśmy zeszli do Zgniłochy. Ja dalej nie poszedłem. Na mojej drodze stanął gwóźdź. Przebił podeszwę i przebił moją stopę. Nie iść dalej się nie dało, choć przecież zamierzaliśmy pochodzić sobie pasem granicznym z Ukrainą. Moi harcerze poszli dalej, ja niestety pokuśtykałem wzdłuż Wołosatego. (Dlaczego wspominam o tym, i dlaczego spacer granicą z USRR był harcerską przygodą, starszym czytelnikom tłumaczyć nie muszę, a młodszym? Zapytajcie dziadków – opowiedzą wam).
M. działała w sympatycznym środowisku. Nie, nie najwybitniejszym. Po prostu dobrym. Zakładanym od podstaw. I udało się. Nie tylko ja, ale i M. to pamięta. Powtórzę – bardzo się z tego powodu cieszę.
Łezka się w oku kręci, gdy czytam o Caryńskim. Tam rozpoczynałem swą „karierę” instruktorską w Hufcu Praga Południe. Był rok 1973, jako harcerz 67 WDH zostałem wpisany na listę kursu na stopień organizatora (tak, tak, był taki). Pod komendą druhny Barbary przeszedłem koszmar deszczu na przemian z ulewą co zaowocowało przejściem na kurs pwd. To były jedne z najpiękniejszych moich wakacji. Komendant zgrupowania, dh Janek, dawał nam w kość, ale w zamian za to nasz zastęp zyskał miano komandosów. Potem była szybka nominacja na org w październiku 1973, prowadzenie drużyny i kolejny stopień pwd już w maju 74 r na święcie hufca. I oczywiście nasz wspólny pobyt na zgrupowaniu nad Partęczynami Wielkimi. Po drodze był kurs kwatermistrzów zakończony wiosenniskiem w NRD (Hólzerneen Zee), potem org turystyki z HKT „Wyga” w Wetlinie, zimowiska i obozy w Borach Tucholskich. Nawet podczas służby wojskowej udawało mi się bywać na obozach ale już z hufcem Ochota. Moja „przygoda instruktorska” zakończyła się w 1981. choć już od matury w 1975 nie byłem czynnym harcerzem. Ale z harcerstwa wyciągnąłem skarb najdroższy: żonę, instruktorkę zuchową ze 143 WDHiZ. Pozdrawiam
Ten obóz, o którym pisze Dobek, z Jankiem jako komendantem zgrupowania, był w drugim turnusie. Ja byłem w pierwszym. Z Basią widziałem się niedawno, wygląda znakomicie, jakby czas u niej się zatrzymał. A Janek (przecież ma ponad 80 lat) czuje się dziś jakby był młodszy o 40 lat.
A tych żon – harcerek (i mężów harcerzy) było bardzo dużo. Może o tym kiedyś napiszę.
Zgadza się, nasze zgrupowanie przybyło na Caryńskie 19 lipca. Pogoda do 31 koszmarna, błoto po pachy a najlepsze obuwie to zwykłe trampki suszone na …. własnych nogach. Część uczestników poddała się i wyjechała 31.VII lub 1.VIII (och ta pamięć!!!). Odprowadziliśmy ich do PKS w Dwerniku. I od ich wyjazdu zmiana o 180* – pogoda jak drut i upały w okolicach 30* C.
Wracając do kursu na org – obóz zalewany notorycznie, umiejscowiony tuż obok połączenia dwóch potoków: Caryńskiego i Caryńczyka. Ale za to z miejscem do pływania! Tak, tak pod takim małym wodospadzikiem był dołek, w którym udawało się popływać w kółko. A woda była rześka, oj rześka. Początkowo włożenie palca do wody kończyło się jego drętwotą. Ale codzienne hartowanie ciał skutkowało tym, że spędzaliśmy w tym dołku wiele czasu.
Odwiedzały nas też sympatyczne żmijki. Kiedyś jedna z nich „zaparkowała” w kuchni pod płaskim kamieniem. Przychodzimy na obiad a tam żywego ducha. Obsługę (z obozu żeńskiego) wywiało. trzeba było użyć lewara w postaci żerdzi aby podnieść ten kamień i wyciągnąć żmijkę. Po zwodowaniu jej w potoku wydawanie obiadu ruszyło.
Obóz żeński dostarczał nam jeszcze wielu „radości”. A to po wyjściu na jednodniowy spacer zaginął bo okazało się, że korzystanie z mapy i busoli jest trudne a już znalezienie Wielkiego Wozu to jak ewentualna wygrana w Totka. poderwana w trybie alarmowym grupka instruktorów oraz 4-osobowy zastęp z kursu pwd odnalazł nasze piękne zguby gdzieś na drodze w okolicach Nasicznego.
Na innej z wycieczek, w trakcie biegu do „cywilizacji”, tj. wioski, jedna z uczestniczek wpadła w poslizg i wylądowała twarzą w k……e. Zapłakaną pocieszył nasz druh-turysta Andrzej T. mówiąc, że jest to wspaniała maseczka kosmetyczna. Miał 100% racji. Gdy spotykamy się od kilku lat przy grobie naszego przyjaciela, druha Wacka Cegielskiego, możemy podziwiać wspaniałą cerę i urodę druhny Grażynki.
Nie wiem, czy to co tu napisałem jest ciekawe i interesujące. Może nie powinienem tego pisać?
Pozdrawiam – Dobek
Super. Zawsze brakuje mi takich wspomnień, bo to, co czasem piszemy, to teksty bezosobowe. Takie ogólnikowe i bez nerwu.
Z kursu Organizatorów Turystyki dla potrzeb Operacji „Bieszczady 40” zakończonego wiosenniskiem w Wetlinie została pamiątka – piosenka napisana przez nas na melodię „Batumi” Filipinek:
I zwrotka
Choć przeszliśmy już wiele szlaków dziś
A przed nami jest jeszcze sto
Lecz Bieszczady o których śpiewamy dziś
Milsze są, z nimi wiążą się nasze sny
Ref
Bieszczady, ech Bieszczady/bis
Połoniny czarne od jagód
I Tarnicy wysoki szczyt
Świadkiem był szczęścia chwil.
II zwrotka
Wolnościowym szlakiem pójdziemy znów
Ze Smereka lasem zejdziemy w dół
I w Wetlinie spotkamy się jak dziś
Pakuj plecak i możesz z nami iść.
Te słowa, proste, z wykorzystaniem części oryginalnych zaakceptowała nasza komendantka, Danusia R., szczepowa „Błękitnych”. Ciekawe, czy je jeszcze pamięta. Byłem tam jej kwatermistrzem. Nie mieliśmy żadnego pojazdu i całe zaopatrzenie dla kilkunastu osób nosiłem w plecaku z odległego sklepu do schroniska PTSM państwa Ostrowskich.
Poznaliśmy fajnego komendanta placówki WOP Kubę Demela, dzięki któremu mogliśmy podziwiać niedostępne wówczas dla przeciętnego turysty ostępy jak przepiękną, ośnieżoną dolinę Moczarnego Potoku. A śniegu było jeszcze sporo. Gazik GOPR-u zaparkowany na Przełęczy Wyżniańskiej to była kupka śniegu, z którego wystawała tylko antena. A my, szaleni, zdobyliśmy Połoninę Wetlińską idąc na AZYMUT !!! ze schroniska do Chatki Puchatków w ramach wyścigu (szliśmy w kilku grupach).
W pierwszej zwrotce w drugim wierszu jest byk: powinno być:
A przed nami jest pewnie jeszcze sto.
Krzemień (Kremenaros) to kiedyś zejście się trzech granic: Polski, ZSRR I Czechosłowacji. W czynie społecznym poszliśmy w 1973 kosić nasz kawałek granicy. Pobraliśmy kosy i myk na Płaszę z Wetliny przez Smerek. Udało nam się nawet znaleźć wśród łopianów granicę Polski z Czechosłowacją. Słupki były ledwo widoczne. Za to granica ZSRR z sąsiadami wyglądała ślicznie: szeroki na kilkadziesiąt metrów pas zaoranej, zabronowanej ziemi (może nawet zagrabionej), zero roślinności. Mysz nie mogła się tamtędy prześliznąć do/z bratniego kraju.
Pozdrowionka.