Pisałem już kiedyś o tym. Niektóre przedstawienia zapomina się w chwili wyjścia z teatru. Tak jakby się niczego nie oglądało. Jednym uchem wpada, drugim wypada i rzecz się kończy.
Jak jest z nowym przedstawieniem Teatru na Woli? Przedstawieniem, którego tytuł brzmi „Martwa kobieta na poboczu” lub jakoś tak podobnie. No tak, to „kryminał”. Jest martwa kobieta, jest śledztwo. Nawet w ostatnich scenach dowiadujemy się, kto jest mordercą.
Pytanie, czy coś z tego „kryminału” zapamiętałem? Czy opowieść o zwłokach (rozebranych) leżących gdzieś w rowie warto opowiedzieć w teatrze?
Na te dwa pytania odpowiedzi są różne. Rzeczywiście to i owo pozostaje w pamięci. Na przykład jakieś wielkie zające z ogromnymi uszami. Albo ta panienka, która ponoć naga leżała na poboczu szosy a później towarzyszyła różnym wydarzeniom, przyglądała się śledztwu oraz wykąpała się w postawionej na scenie wannie.
Ale na drugie pytanie, czy warto wystawiać taką sztukę, odpowiedź brzmi „nie”. Nie warto podejmować tak wiele wysiłku, aby pokazać, jak ten najmniej podejrzany osobnik okaże się przypadkowym dość mordercą. Zupełnie jak u Agatki C. No, gdybyśmy dowiedzieli się czegoś ważnego o ludziach, albo czegoś interesującego, lub śmiesznego. A tu nic. Nie, przepraszam. Coś bym sprostował. Bo może autor lub reżyserka uważali, że te istotne problemy egzystencjalne są na scenie prezentowane. Tylko ja, gapa jedna, tego nie zapamiętałem lub nie zauważyłem.
Po premierze, aby znudzeni widzowie nie wychodzili w kiepskich humorach, daje im się jeść i pić. No więc ta część spotkania na Woli była bardzo udana. Właściwie mogłoby się całe widowisko na tej części rozpocząć i zakończyć. Czy tak nie byłoby sensowniej? I taniej?