Kupuję bilety. Dla klas i dla siebie. Normalne i ulgowe. Czasem mam zaproszenie i cieszę się, że nie muszę wydać… Właśnie, ile wydać?
Ostatnio dwa razy zrezygnowałem z kupienia biletów. Po pierwsze nie pójdę do Teatru Wielkiego na „Diabły z Loudun”. Szumnie zapowiadana premiera, uroczystości związane z 80 rocznicą urodzin Krzysztofa Pendereckiego. Wypada pójść, przeżyć interesujący wieczór w operze. Wybieram więc na stronie teatru opcję zakupu biletów przez internet i ze zdumieniem przecieram oczy. Wieczór – czwarty dzień po premierze – zaproponowano mi w moim ulubionym rzędzie (mam taki w operze) 200 złotych za jedno miejsce. Nie, nie przesadzajmy. Beze mnie wokaliści będą śpiewać tak samo dobrze. A ja za jakiś czas kupię sobie płytę za kilkadziesiąt złotych.
Drugi raz zdziwiłem się w kasie Teatru Współczesnego. Chciałem klasę wyciągnąć na „Hamleta”. Nie będę opowiadał całej rozmowy. Okazało się, że za siedzenie na dobrych miejscach moi uczniowie zapłacić muszą po (piszę o biletach ulgowych) 66 złotych. Ja wiem, dla dużej części uczniów, a właściwie ich rodziców, to nie problem. Mogą zapłacić taką sumę. Ale dla niektórych to duże pieniądze. Przecież nie jest to jedyny wydatek związany ze szkołą. Myślę, że 40 złotych to górna kwota, jaką może zapłacić uczeń za bilet do miejskiego teatru. Bo Teatr Współczesny nie jest instytucją prywatną, bo jest dotowany przez miasto, a uczestniczenie w wydarzeniach kulturalnych powinno być obowiązkiem każdego ucznia.
A z drugiej strony pomysł na tanie bilety w Teatrze Studio. Albo zupełnie przystępne w Teatrze Powszechnym. Uczeń, ale i każdy przeciętny widz, nie jest w stanie zrozumieć, dlaczego w podobnych repertuarowych miejskich teatrach są tak duże różnice cen biletów. Cóż, na Pendereckiego nie pójdę (chyba że kupię wejściówki – pomyślę o tym), „Hamleta” obejrzę sam (dawno chciałem pójść), ale problem pozostaje.