Petr Zelenka napisał na początku XXI wieku przedziwny komediodramat. Z czeskim humorem zebrał w jednym miejscu grupę nieudaczników – kilkoro przyjaciół, jedną rodzinę, różnych osobników, którzy wykorzystują piwo, aby stać się pewniejszymi w swych zachowaniach a telefony, aby się przez nie z trudem porozumiewać. Świat to dziwny, taki trochę nasz, a jednak od naszego bardzo odległy. Cóż, ów ostry czeski humor dla jednych jest śmieszny, dla innych po prostu smutny.
Bo czy marzenia, fobie, relacje między bohaterami są życiowe, normalne, codzienne? No właśnie. Na pozór tak. Ale przerysowania, ale budowanie postaci grubą kreską oddala nas od nich. I możemy na „Opowieści o zwyczajnym szaleństwie” patrzeć z dystansu, jakby pomimo wszystko nie dotyczyło to nas, ale baśniowe postacie pokazujące się na scenie.
Dwunastka młodych aktorów z Akademii Teatralnej prezentuje się na scenie dobrze, a nawet bardzo dobrze. Bezbłędnie wychodzą przez otwory pozostawione w płótnie, które zwisa z trzech stron sceny. Znakomicie rzucają się na różowe i różnej wielkości poduszki znajdujące się na całej powierzchni przeznaczonej do gry. Gdy dochodzi do sceny intymnej (pewnej parze jest najlepiej, gdy jest podglądana, a nawet oglądana w trakcie zabaw erotycznych), bohaterowie Zelenki mogą się ukryć za poduszką. I widzu uruchamiaj wyobraźnię. Bo nie da się ukryć – widzowi potrzebna jest wyobraźnia, by starać się śledzić wydarzenia, które toczą się wokół głównego bohatera – Piotra.
Mówi się, że młody (przed kilkunastu laty) autor zbudował dramat w konwencji groteski, teatru magicznego czy teatru snu. Cała historia zaczyna się, gdy Piotr, by odzyskać ukochaną, pali kosmyki jej włosów. Okazuje się jednak, że pomylił się i obciął kosmyk (na scenie to jakaś wielka i ożywająca peruka) swej ciotce. Nie odzyskuje swej dziewczyny, która, poszukując swej prawdziwej miłości ściąga z ulicy kolejnych kochanków. No i jeszcze Mucha, który onanizuje się i stara znaleźć metodę na satysfakcjonujące go uprawianie miłości a to z odkurzaczem, a to z umywalką. Okazuje się, że najlepszy jest manekin, który, jak w greckim micie, ożywa. Mucha – Pigmalionem. Manekin Ewa – Galateą. Zabawny pomysł.
Akcja toczy się wartko przez pierwszą godzinę. Może to tak jest, że zaczynamy się przyzwyczajać do spektakli bez przerw. Ale gdy wracamy na widownię po przerwie, kolejne pomysły Zelenki (nawet ten z budką telefoniczną, do której dzwoni Jana, by zaprosić z ulicy kolejnego mężczyznę) jakoś wydają się coraz bardziej nużące. Powtarzam, aktorom nie można niczego zarzucić, i ruch na scenie, i dykcja, wydają się bezbłędne. (Jak to jest, że po kilku latach od ukończenia Akademii Teatralnej dykcja im się psuje – ostatnio miałem taką nieprzyjemność oglądać spektakl „Róbmy swoje” w Teatrze Ateneum. Część obsady jest nieporozumieniem). Podoba mi się ten narybek aktorski. I, pomimo zmęczenia, długo mu klaskałem po zakończeniu spektaklu.