To był wrzesień 1974 roku. Tak, to było ponad 40 lat temu. Wtedy po raz pierwszy przekroczyłem progi Liceum Mickiewicza jako nauczyciel. Nie, nie taki na pełnym etacie. „Etatowcem” byłem wówczas w Wydawnictwie Harcerskim. Tam podpisywałem codziennie listę obecności, tam miałem normy wykonywania różnych prac redakcyjnych. Tutaj, w Mickiewiczu, pani dyrektor Brożek wyraziła zgodę, abym pouczył jedną klasę języka polskiego. Stanęły przede mną dwa wyzwania – uczyć (jak najlepiej) trzydziestkę uczniów i wzmacniać w szkole działalność harcerstwa. Czy pierwsze się powiodło, mogą moi uczniowie (ci pierwsi liczący dziś 57 lat, ale i młodsi) powiedzieć. Drugie powiodło się na pewno. Bo tak w rzeczywistości moja praca w szkole była istotna ze względu na losy „Trójki” – naszej 3 WDH im. x Józefa Poniatowskiego. To było moje oczko w głowie. Zatem etat cały czas gdzieś poza szkołą miałem, a w szkole uczyłem kilka godzin w tygodniu.
Od września 74 roku zaczęła się zatem moja przygoda ze szkołą. Nauczycielska przygoda, która właśnie powoli się kończy. Nie dziwmy się. Taka jest nasza droga. Wszystko w życiu musi się zakończyć. Praca zawodowa, nawet na części etatu, też. Czas więc na podsumowania. Na pewno nie zakończę ich na tym felietonie. To chyba jasne.
Przez wiele lat uczyłem więc jedną klasę. W maju wypuszczałem maturzystów, we wrześniu rozpoczynałem pracę z klasą pierwszą. Oczywiście były czasem jakieś zamieszania, jakieś zmiany. Ale byliśmy z panią dyrektor konsekwentni. Dopiero za czasów obu następnych pań dyrektorek, gdy już miałem więcej czasu, dostawałem (z różnych powodów, zazwyczaj gdy któraś z nauczycielek polskiego musiała na jakiś czas przerwać pracę w szkole) dodatkowe klasy. Niedawno zdarzyło mi się, że miałem w szkole pełny etat! Zadziwiające.
Kolejne moje klasy nie mogły tego zauważyć, ale wydaje mi się, że z biegiem lat byłem coraz lepszym nauczycielem. Że takie apogeum osiągnąłem ostatnio. Że gdybym jeszcze uczył, czyniłbym to bardzo dobrze. Ale decyzja pozostaje decyzją. Skończyłem pracę w szkole.
To bycie dobrym nauczycielem niesie za sobą jedną uwagę. Fakt, lekcje zawsze były przegadane, nigdy nie miałem cierpliwości, aby do końca wysłuchać uczniowskiej analizy, uczniowskich poglądów. Ale, wierzcie mi, pracowałem nad sobą. Bardzo się starałem, by nie zabijać poglądów młodych. Młodzi co prawda nie zawsze chcieli ze mną współpracować (i tu mógłbym zacząć wymieniać na przykład imiona tegorocznych maturzystów – a uczyłem dwie klasy), ale tak pewnie być musi. No i dumny jestem ze swoich dygresji. To ważne. Zjawiska społeczne nie mieszczą się w zamkniętych szufladkach. A o nich na lekcjach polskiego mówiliśmy. Pojęcia etyczne nie dotyczą jednej epoki. Mógłbym te myśli rozwijać.
Czeka mnie więc opisanie moich największych sukcesów (oj, będzie trudno) i największych klęsk (te są łatwiejsze do opisania). Jak to jednak uczynić, aby nie wymieniać konkretnych osób? Nie pokazywać ich palcem? Zobaczę. Na razie czekam na wyniki tegorocznej matury pisemnej. To prawie sześćdziesiąt osób, za które czuję się (niezależnie od tego, co oni sobie o mnie myślą) odpowiedzialny. To jeszcze miesiąc.
Czeka mnie też przygotowanie się do rozmów z absolwentami liceum w czasie tegorocznych jesiennych obchodów 120-lecia szkoły. Popatrzę na listy wychowanków sprzed lat. Byłoby miło, gdybym mógł rozpoznać kogoś z nich. Powiedzieć: – Pamiętam. Pamiętam. – I nie skłamać.
