Słyszeliście o Ginczance? Pewnie nie. A nazywano ją, jeszcze młodziutką, Tuwimem w spódnicy. Bo tak naprawdę wiersze ilu poetek piszących w dwudziestoleciu międzywojennym czasem sobie przypominamy? Wymieńmy znane nazwiska: Pawlikowska-Jasnorzewska, Iłłakowiczówna i kto jeszcze? Może jedno, dwa nazwiska, w tym skromnym gronie zapomnianych, nieznanych Ginczanka, poetka żydowskiego pochodzenia, która (tak jak Tuwim) pisała wyłącznie po polsku. I pisała dobrze.
Śniada, wręcz ciemna, mówiono o niej Murzynka. Atrakcyjna młoda kobieta. W domu rodzinnym mówiono po rosyjsku, na ulicy (bo wychowywała się w Równem) zazwyczaj w jidysz. Wybrała jednak język polski.
Pisała wdzięczne, kobiece wiersze. Pisała utwory (jak to w latach trzydziestych XX wieku) z lekka zaangażowane politycznie. bała się śmierci, nie chciała umierać. Ale przytoczę jej wiersz z tej pierwszej grupy: Pegaz dziś się na mnie dąsa / i beze mnie zwiał w zaświaty, / jestem sama i roztrząsam / świata tego problematy — / uwikłałam się w oploty / scholastycznych wątpliwości: / czy miłuję cię z głupoty, / czy głupieję od miłości? – Prawda, że bardzo wdzięczny?
Trudno jest przygotować monodram złożony z wierszy. Monodram, w którym mają być pokazane dzieje człowieka. Taka opowieść o życiu i śmierci. Bo śmierć była Ginczance pisana. Zginęła pod sam koniec wojny, jesienią 44 roku. Miała wtedy 27 lat. Trudno jest przedstawić młodą poetkę, jeżeli chce się na siłę pokazać zagrażające jej niebezpieczeństwo. Nawet przyjaźń z Gombrowiczem musi zawierać nutkę tragiczną. Czy rzeczywiście Ginczanka była kobietą tak znerwicowaną? Czy o swoim życiu mówiła tak mocno, tak bezwzględnie, jakby to życie było wieczną walką? Charakterystyczne jest tu zwracanie się do akompaniatora – nie prosiła go, lecz żądała, by grał. I te sceny multimedialne. Rwane, z ostrym podkładem muzycznym. Taki świat zbliżający się do zagłady. A w tym świecie postać poetki Czy Ginczanka była kobietą tak nieprawdopodobnie silną? Ja nie jestem pewny.
Autor przedstawienia Krzysztof Popiołek pisze: To opowieść o kondycji człowieka w obliczu końca, o nieuczciwej śmierci i przedwczesnym umieraniu. O walce, jaką jest ciągłe wychodzenie z grobu, do którego jest się spychanym. – Nie jestem pewny, czy udało mu się ukazać to, co zapowiedział.
Godzina spędzona w Teatrze Żydowskim to nie jest czas zmarnowany. Ta refleksja o życiu i śmierci. To możliwość obejrzenia i posłuchania Ewy Dąbrowskiej ładnie recytującej wiersze (pomińmy ten krzyk, nadmiernie rozbudowany ruch sceniczny, bo tu jeszcze zawinił reżyser ze swoimi nowoczesnymi chwytami inscenizacyjnymi na malutkiej przecież scenie. Dla mnie najważniejsze, to trochę poznałem poetkę, która, gdyby przeżyła, byłaby pierwszej wielkości gwiazdą. Lecz nie przeżyła.