Przedstawienie było urocze. Prawdziwy teatr, prawdziwa zabawa, dobra reżyseria, dobre (choć może tu to ja znawcą wielkim nie jestem) głosy. Takie widowiska spotyka się rzadko. No i jeszcze nazwijmy to takim współczesnym językiem – znakomity projekt. Młodzi wokaliści śpiewają w siedemnastowiecznej operze komicznej zapomnianego (nieznanego mi) kompozytora Alessandro Stradellego. Propagujący jego utwory Andrea de Carlo opisał nam w programie smutne dzieje tego artysty. Dzieje zakończone śmiercią – zabójstwem przez płatnego mordercę. Ale czasy były ciekawe, a morderstwa na porządku dziennym.
Ale nie fakt, iż de Carlo odkrył „Opiekuna Trespolia” jest istotne, nawet nie to, że jak dumnie możemy przeczytać, jest to światowe wystawienie pierwsze po roku 1679. Istotne, że kilkoro młodych artystów pod kierunkiem licznych profesorów Uniwersytetu Muzycznego pokierowani przez Pawła Pasztę z Akademii Teatralnej bawi nas barokową komedią pomyłek w stylu nieco komedii del arte. Bawi nas gapowaty Trespolio, zakochana w nim Artemisia (jak można się kochać w tak nierozgarniętym osobniku?) i grono otaczających ich znajomych-przyjaciół, którzy myślą o dwóch ludzkich problemach: miłości i pieniądzach. A może najpierw o pieniądzach, później o miłości. Towarzysząca mi w Collegium Nobilium P. powiedziała z pełną szczerością: – To takie aktualne, dziś jest tak samo… No nie wiem, czy rzeczywiście tak samo. Ale nie da się ukryć, że od wieków uczucia, i środki do życia (czasem więcej niż tylko do życia) pasjonują nas, zajmują nam myśli i czas.
Zatem w „Il Trespolo tutore” mamy zabawne stroje (ta spódnica Artemisi, ten brzuch Trespola!), mamy arlekinowate ubiory mężczyzn, mamy służącą z wielkim sztucznym biustem. Mamy sytuacje nie z tego świata – tęże służącą, która jest skłonna ożenić się z Artemisią (ta ma wszak duży posag). Przede wszystkim mamy wokalistów, którzy grają dowolne role – mężczyzna gra kobietę, kobieta mężczyznę. Ale także mężczyzna – mężczyznę i kobieta – kobietę, tak całkiem jak w zwykłej operze. Fakt, w czasach Stradelli role żeńskie grali chłopcy. Dlaczego więc nie odwrócić współcześnie ról? Można. I to się zupełnie nieźle udało. Pomysł nie razi – wprost odwrotnie, wzbogaca przedstawienie.
Scena pusta. Właściwie gdyby nie kolorowe stroje, na scenie pozostałby tylko podest. Tylko stroje przyciągają wzrok, bo co mi z tego, że pojawia się lustro lub aktorka huśta się na linie…
A łącznie – naprawdę wdzięczne widowisko.
PS Nie napisałem nic o orkiestrze, o klawesynie, yioli da gamba. Ale tu już jestem takim laikiem, że nie powinienem na ten temat zabierać głosu. Jednak brzmiało znakomicie. Czy taka była orkiestra w czasach Stradellego?