Pieśń kozła – pamiętacie, że uczyliśmy się o niej na lekcji polskiego, gdy omawialiśmy początki antycznego dramatu? Dowiadywaliśmy się wtedy, że chór towarzyszył uroczystościom na cześć boga Dionizosa. Ten właśnie chór, którego członkowie zakładali na siebie skóry zwierzęce, by upodobnić się do satyrów, nazwano koźlim. W efekcie, od owych pieśni kozła, śpiewanych przez chór, narodziła się nazwa tragedia (tragos to po grecku kozioł, oda – pieśń). Przepraszam za szkolny i niezwykle uproszczony wywód, ale uświadomienie sobie, że wrocławski teatr „Pieśń Kozła” to po prostu teatr „Tragedia” może być informacją znaczącą.
Tak, prezentacja Sofoklesowej „Antygony” przez ten teatr jest głęboko umotywowane. Pokazywanie jako dzieła oryginalnego (w znaczeni odkrywczego, nowatorskiego) też. Odbiór jest jednak trudny i interpretacja poszczególnych części (a widowisko składa się z trzech różnych materii) za każdym razem inna.
Część pierwsza to „Antygona” pokazana jako tragedia króla – Kreona. Można tak oczywiście przeczytać Sofoklesa. Dlaczego nie? Ale nikt mi nie powie, że umieszczenie aktorów za siatką, jakby w obozie koncentracyjnym, a zatem zastosowanie najbardziej prymitywnego symbolu jest dobrym pomysłem. Tragizm bohaterów – wybór jakże trudny dla obu stron konfliktu symbolizować drutem kolczastym? I na nic tu dźwięki, muzyka, na nic krzyki rozpaczy, gdy patrzymy na aktorów za siatką. Pewien znajomy, z którym rozmawiałem w czasie przerwy, powiedział, że najciekawsze w całym tym prawie godzinnym widowisku było wymienienie chłopca, który tradycyjnie prowadził ślepego wróżbitę – Tejrezjasza – na nagą dziewczynę. Skromne to i nieco smutne.
Dalej było już ciekawiej. Operowy chór, śliczna wiolonczelistka i kilkunastoosobowy zespół współczesnego, nowoczesnego tańca. Śpiewali (po angielsku) teksty, które były powiązane wspólną myślą o tamtych i dzisiejszych czasach. Ot, myśli mądre, ale nie to było ważne, lecz połączenie doskonałej muzyki (ta wiolonczela!) z genialnymi głosami i świetnym tańcem na pograniczu teatru baletowego. To było znakomite. Gdzieś zaczynaliśmy rozumieć, dlaczego autorzy spektaklu nazwali go „Anty-Gone”. W tym „gone” słychać przeszłość, taką mało udaną. Teatr „Pieśń Kozła” znany jest z owej przepięknej muzyki. A tu zostaliśmy zaatakowani na dodatek niebywałym obrazem.
Część trzecia, wszak to tryptyk, nie powala. Wykorzystana koncepcja chóru związanego z tańcem. Ponoć to miał być dyskurs dwojga bohaterów. Na końcu pojawia się czerwona farba, którą opryskano tancerzy. No tak, jak był obóz koncentracyjny, to jeszcze trzeba było wzmocnić go pointą z czerwonej farbki. Taka to nowoczesność. Ale niech tam. Z powodu części drugiej warto pójść na tę dziwną „Antygonę”, która by zachwycała, gdy jednak (wbrew większości widowni) nie do końca zachwyca.