Pierwsze zdanie, jakie usłyszałem, wypowiedziane przez pana, który siedział przede mną, brzmiało: – A wiesz, że mi się to podobało. – Ton brzmiał, jakby nie za bardzo uwierzył w to, co mówi. A jednak. Tak, rozumiem, ta sieczka intelektualna może się podobać. My, obywatele tego świata, spieszymy się bardzo. Chodzimy w kółko i nic z tego za bardzo nie wynika. Nawet jeżeli spieszą za sobą dwie kochające się lesbijki. I nawet te dwie aktorki grające lesbijki mają być statystkami kręconego ponoć filmu. A tu dorzucają nam informację, że w Ameryce przed wielu laty można było wybudować sobie chatę, zamieszkać w niej i udawać, że się uciekło od ówczesnej cywilizacji. Udawać, bo obok w rzeczywistości stała willa, gdzie zawsze można było wpaść na obiad. Inna była opowieść o owym „dzikim życiu”, inna rzeczywistość. I można baraszkować sobie nad jeziorem. Czy to jezioro jest dzisiejszym, z dwudziestego pierwszego wieku, czy też tamtym, z Nowego Świata? Nie jest to istotne, bo bawimy się tak samo. Wtedy i dziś.
„Kino moralnego niepokoju” – tak brzmi tytuł przedstawienia. Więc jeszcze dodajmy trochę opowieści z życia. Takiego bardziej współczesnego. Opowieści prezentowanych przez bardzo dobrych aktorów. No i jeszcze kawałek naśladowania autentycznego filmu, takiego z nurtu zapowiedzianego w tytule spektaklu. Ten niepokój moralny musiał się pojawić.
Jedno jest pewne – spektakl zmusza do myślenia. Ot, na przykład dlaczego drzewo jest pokazane w formie wiązki świetlówek. Wyczytałem gdzieś, że to kopia jakiegoś innego filmu czy też znakomitego przedstawienia. Albo dlaczego jeden aktor „kąpie się” nago a inny nie. Czy o coś w takiej prezentacji chodziło? A barierka dzieląca aktorów od publiczności – przy niej toczyła się ważna rozmowa – jak ją rozumieć? Zamknięcie, zaznaczenie sceny, gdzie toczą się literackie dramaty, odcięcie od publiczności, którzy są prawdziwi i grać na widowni niczego nie muszą.
Przeczytałem ze trzy recenzje. Bardzo pozytywne. Po przeczytaniu ich wiele się dowiedziałem, co autorzy spektaklu w Nowym Teatrze mieli na myśli. To nawet ciekawe. Postudiować program, poczytać cudze oceny. Rozjaśnia się wtedy w głowie… Gdy idę ma Madalińskiego, zawsze mam pewien opór – to widowisko, ta sztuka jakaś nie dla mnie. Odczekuję nieco i jakoś mnie znów tam ciągnie. Dlaczego mnie tam ciągnie? A nie do Komedii czy Kwadratu? Może jednak warto obejrzeć jakiś niepokój moralny, choć przy okazji taki zwykły widz, jak ja, zadać sobie musi tak wiele pytań. I niestety tak wiele nie rozumieć.