Wyobrażacie sobie? W Grodnie poprzednio byłem 20 lat temu. 20 lat! Lucynka, rodowita grodnianka, zapraszała mnie wielokrotnie. Ale najpierw coś mi nie pasowało z terminem, potem wprowadzono wizy, jeszcze później jakoś nie miałem zapału… I przyszedł ten dzień, przekroczyłem granicę Białorusi. Bezstresowo! Jako turysta udający się do strefy bezwizowej. Nazywa się ona „Kanał Augustowski”. Jadę pociągiem, wychodzę na peron w Grodnie, szybka odprawa celna i już jestem na placu przed dworcem. Zadziwiająca ta normalność. Optymistyczna.
Hotel, taki największy w mieście, ponoć kupili Chińczycy. Będzie miał dużo gwiazdek i nie będzie na kieszeń przeciętnego turysty. Hotel pana Siemiaszki w samym centrum też imponuje. Ponoć dziś najdroższy w mieście. Ale w rzeczywistości imponuje coś innego. Poczucie, że znajduję się w niewielkim europejskim mieście. Bo to nieistotne, że miasto ma 360 tysięcy mieszkańców – jest niewielkie. Co z tego, że Nowy Zamek jest pięknie odremontowany, w jego wnętrzach mieści się dobre powiatowe muzeum. Co z tego, że istnieje „szczyt świata”, z którego obejrzeć można panoramę miasta, jeżeli ów szczyt znajduje się na piątym piętrze jednego z budynków przy miejscowym deptaku. Ot, niewielkie miasto, do którego jednak chce się wrócić. Chce się wrócić, bo miasto jest czyste, zadbane, w nocy rozświetlone. Bo są normalne kawiarnie i restauracje, a dla turysty to ważne miejsca. A w tych kawiarniach czyste toalety. Bo osoby, z którymi turysta ma kontakt (tu wyłączyć trzeba panie w podrzędnym hoteliku, które żyją w minionej rzeczywistości), są uśmiechnięte, starają się cię zrozumieć. Ze zrozumieniem języka polskiego jest nieźle. W odbudowywanej synagodze przewodnik stara się mówić po polsku a panie w sklepiku po prostu po polsku mówią. W restauracji kelner także mówi po polsku, kelnerka w kawiarni przynosi menu w naszym języku (i przeprasza, że ceny w tym polskim menu są nie do końca prawdziwe). To mi się podoba.
Przejście się po miejscowym deptaku to duża przyjemność. Na deptaku sporo stoisk z pamiątkami. Takie, jak gdzie indziej – wyroby z drewna, szkła, coś z biżuterii, obrazy na różne tematy, jakieś wyroby papiernicze, jakiś len czy bawełna… No i jeszcze dla mnie niespodzianka – wszędzie można płacić kartą. Nie trzeba wymieniać złotówek czy dolarów na białoruskie ruble. Nie wiedziałem, że była denominacja. Że teraz taki rubel to około dwóch złotych. Ceny jak w Polsce. Tańsze są produkty, którymi się nie interesowałem – alkohol, papierosy. W pociągu powrotnym nasi celnicy przepytywali podróżnych, co wiozą w bagażach. Padały odpowiedzi: „Litr alkoholu”, „Dwie butelki wódki”. Aż mi było głupio, gdy powiedziałem: „Nic”.
Nie wiem, muszę to sprawdzić, czy jako turysta „bezwizowy” mogę pojechać do Nowogródka czy nad Świteź (ach ten Mickiewicz). Ale samo Grodno warte jest poznania. Tylko muzeum Elizy Orzeszkowej jest zamknięte w weekendy. Jak taki niedzielny turysta ma czegoś się więcej dowiedzieć o jednej z najwybitniejszych grodnianek?
Wizyta na Białorusi nie może pozostać bez jednego komentarza. Zachodzą w tym mieście zmiany, zmiany na lepsze. Ale pozostaje nadal duch dawnej epoki: pomnik Lenina, tablica Dzierżyńskiego, czerwona gwiazda na wieży Nowego Zamku. Te symbole, których w Polsce od dawna nie ma. Choć cieszy, że nie ma już pomnika Czapajewa.
Czy warto jechać na taką wyprawę? Spędzić w pociągu sześć godzin? Tak, na pewno tak. Bo to przecież wcale nie tak daleko.