Piszę Grzesio, a przecież pożegnaliśmy Grzegorza, który zmarł w wieku 76 lat. Jaki tam on Grzesio…
Ale jeżeli chodziło się z kimś do jednej klasy przez 11 lat, to czy można go nazwać inaczej? Saska Kępa, ulica Zwycięzców niedaleko Wisły. Tam trafiliśmy do klasy Ia do Szkoły Podstawowej TPD nr 17. Rok 1952, nowy, oddany rok wcześniej wielki budynek, w którym poza naszą szkołą umieszczono jeszcze jedenastolatkę TPD 35. My na pierwszym piętrze, oni na drugim i trzecim. My mamy małą salę gimnastyczną przerobioną z planowanej szkolnej biblioteki, oni mają salę normalną, zaprojektowaną też z malutką scenką. Wspólna stołówka, ale szatnie były oddzielne.
Siedem lat z jedną wychowawczynią – panią Komorowską, siedem lat z Jasiem, Kasią, Wojtkiem, Jędrkiem, Małgosią, Krzysiem, Anią i dwudziestką innych dzieci. A później liceum, tak, 35, które za naszych czasów przyjmuje imię Bolesława Prusa. Inne czasy, szkoły już nie są tepedowskie, ale numerów nie zmieniają. Z naszej klasy do VIIIc dostaje się Jaś, Wojtek, ja i Grześ.
Lubiliśmy się, nieco trzymaliśmy razem, ale po maturze nasze drogi, tak jak całej klasy, rozeszły się. Grześ był najlepszym klasowym matematykiem, on matematykę jakoś miał w genach. Czuł ją, rozumiał. Cała klasa była bardzo „matematyczna”. Nasze wychowawczyni pani Wojtowiczowa potrafiła genialnie włożyć nam matematykę do głów. Grzesio poszedł na politechnikę, jak większość naszej klasy. Ot, hobbystycznie studiował później matematykę. Ja zostałem polonistą.
Widzieliśmy się kilka lat temu. Ściągnęliśmy go na spotkanie klasowe, bo z zagranicy przyjechała Magda. Grześ ją przed laty bardzo lubił, zresztą była ona najbardziej lubianą dziewczyną w klasie. Było miło. Trochę wspomnień sprzed lat. Lecz Grześ nie zachęcił się do bywania na naszych spotkaniach. Skromny i jakby wyciszony. Dokładał się jednak do naszych klasowych nekrologów, bo żegnamy w ten sposób naszych kolegów, którzy odchodzą do lepszego ze światów. Pożegnaliśmy i Grzesia.
